Sportowe buty to adidasy, odkurzacze jeszcze niedawno były elektroluxami, a auto terenowe to dla wielu wciąż po prostu „dżip”. Czemu o tym wspominamy? Bo produkt, który daje nazwę całej grupie sobie podobnych, musi być w jakiś sposób wyjątkowy. Pomysłowy, innowacyjny, wygodny – po prostu dobry.
No właśnie, dobry. Jeep to jeden z najstarszych i najbardziej doświadczonych producentów samochodów z napędem na obie osie. Przez lata amerykańska firma doszła niemal do perfekcji w konstruowaniu aut 4x4 i dorobiła się ogromnej rzeszy fanów. Dla wielu z nich offroad to styl życia i główny sposób na spędzanie wolnego czasu, a jedyny prawdziwy „dżip” to taki, który ma grill podzielony na siedem części i napis „Wrangler” na przednim błotniku.
Cóż, bycie miłośnikiem Jeepa nigdzie nie jest tak łatwe ani tak przyjemne jak w USA. Ceny aut są zachęcające, serwisy można znaleźć niemal na każdym rogu, a wysokie zużycie paliwa nikogo nie martwi, bo za litr benzyny płaci się w przeliczeniu niecałe 3,30 zł. Tereny do uprawiania offroadu? Wymarzone.
Nie mogliśmy więc odmówić, gdy otrzymaliśmy zaproszenie na przejazd Jeepami przez samo serce niegdysiejszego dzikiego Zachodu. Góry Skaliste – dziś już zasiedlone i w pewnym stopniu przez człowieka ujarzmione – wciąż stanowią wyzwanie dla miłośników jazdy po bezdrożach. Owszem, nie da się ukryć, że podróż z Europy na środkowy zachód USA jest wyczerpująca i kosztowna, ale piękno stanu Colorado w pełni to wynagradza.
Pobyt rozpoczynamy od sennego miasteczka Durango i noclegu w stylowym wiktoriańskim Strater Hotel. Jak większość osad w tym rejonie, Durango zostało założone pod koniec XIX w. na fali gorączki złota. Do dziś przetrwały tylko nieliczne z nich – siedliska położone wysoko w górach wyludniały się niemal tak szybko, jak powstawały. Dziś Amerykanie nazywają je „ghost towns” (dosł. „miasta duchów”). Zanim jednak będziemy mieli okazję któreś z nich zobaczyć, czeka nas niesamowita podróż koleją do serca gór.
Koleją pod górę: 72-kilometrową linię Durango & Silverton Narrow Gauge Railroad otwarto w 1881 r. Działa ona nieprzerwanie do dziś. Początkowo niewielkimi wagonikami zwożono z gór złoto i srebro, dziś kolejka stanowi jedną z największych okolicznych atrakcji turystycznych.
W sezonie bilety trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem! Przed wyjazdem warto jeszcze zajrzeć do muzeum mieszczącego się na stacji. Podróż do Silverton zajmuje mniej więcej 3,5 godziny. Trasa początkowo wiedzie wzdłuż międzystanowej szosy nr 550, malowniczą doliną rzeki Animas (pełna hiszpańska nazwa brzmi Rio de las Animas Perdidas – dosł. „Rzeka Zaginionych Dusz”).
Już tutaj widoki są niesamowite, ale prawdziwa przyjemność zaczyna się dopiero wtedy, gdy pociąg zaczyna wspinaczkę. Szosa znika gdzieś po lewej, a jej miejsce zajmuje fantastyczna, dzika przyroda. Położone na wysokości ponad 2800 m n.p.m. Silverton (różnica poziomów w stosunku do Durango wynosi ponad 800 m!) okazuje się senną osadą, w której co drugi budynek opatrzono szyldem „saloon”.
Właścicielka przybytku o dźwięcznej nazwie „Shady Lady” informuje nas, że sezon trwa tutaj od wiosny do wczesnej jesieni – poza tym okresem leży sporo śniegu i ci, którzy nie muszą, raczej się do Silverton nie zapuszczają. Jedyna asfaltowa droga to wspomniana już U.S. Route 550 – pozostałe ulice pokryte są cienką warstwą szutru, spod którego wygląda goła ziemia.
Grand cherokee i offroad. W końcu jednak przychodzi czas na danie główne, czyli offroad. Do wyboru Wrangler i Grand Cherokee. Na początek siadamy za kierownicą tego drugiego: jesteśmy ciekawi, jak SUV poradzi sobie na górskim szlaku. Zaskoczenie przychodzi już po pierwszych kilometrach, bowiem Grand bez większego wysiłku dotrzymuje kroku Wranglerom.
Jedyne terenowe dodatki to pneumatyczne zawieszenie z regulacją prześwitu oraz reduktor. Trasa (o dziwo, wyświetlona na GPS-ie) wiedzie po skalistym podłożu na szczyt Red Mountain (3929 m n.p.m.). Po drodze mijamy niesamowity ghost town Animas Forks (doskonale zachowane zabudowania) i zaczynamy mieć problemy z oddychaniem – nie tylko ze względu na niesamowite widoki, lecz głównie z powodu rozrzedzonego powietrza. Nocleg przewidziano w namiotach w dolinie pod Red Mountain. Wieczorem temperatura spada z 30 do niecałych 5oC, ale pokrzepieni solidną „kowbojską kolacją” specjalnie się tym nie martwimy.
Rankiem wsiadamy do Wranglera w wersji 3.6 V6. I to jest to! O ile Grand radzi sobie w terenie całkiem poprawnie, o tyle prawdziwe poczucie obcowania z maszyną do pokonywania bezdroży zapewnia jedynie Wrangler. Ma ramę, sztywne zawieszenie, terenowe opony i… cienkie blachy. Dla turystów nie umiejących korzystać z tradycyjnej mapy przewidziano wersję z GPS-em.
Wspinaczka na położoną na wysokości 3997 m n.p.m. przełęcz Imogene Pass zajmuje nieco czasu, ale ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że auto osiągnęło kres możliwości. Po południu docieramy do Telluride, drugiego największego po Aspen ośrodka sportów zimowych w Colorado. I wiemy, że chcemy tu wrócić!