W czasach, gdy zdobyłem prawo jazdy, wielkiego wyboru nie było. Zaczynałem od Malucha, którego odpalałem trzonkiem od młotka, a gdy pękała linka gazu, trzymałem ją kombinerkami podczas jazdy. Jechało się tak 300 km, bo w domu tę usterkę można było jakoś naprawić. Potem krótko jeździłem Golfem I GTI, któremu odkręcały się przeguby. Musiałem do nich dorobić pilnikiem śrubokręt imbusowy, bo w Polsce nie było wtedy takich narzędzi. Zamieniłem go na auto, które trochę przypominało amerykańskie fury. Miałem kupić praktyczny samochód na kieszeń studenta, ale rozsądek w młodym wieku przegrywa z emocjami. Gdy zobaczyłem w ogłoszeniu w gazecie zdjęcie Datsuna 120Y w wersji amerykańskiej, na którego było mnie stać, nie wahałem się. Kosztował śmieszne pieniądze, przeliczając na dzisiejsze kwoty jakieś tysiąc złotych. Gdy przypłynął do mnie z Norwegii, wyglądał strasznie – cały był w mule, pomalowany farbą olejną i nie miał szyby od strony kierowcy. Musiałem się nagimnastykować, żeby doprowadzić go do porządku.

Przez miesiąc wakacji zajmowałem się blacharką i naprawami silnika. Oczywiście nie robiłem wszystkiego sam, byłem pomocnikiem mechanika i blacharza, pomagałem przy innych pracach, a oni w zamian robili moje auto. Nie miałem pieniędzy, trzeba było sobie jakoś radzić. Dorabiałem do niego części, bo nie były dostępne albo kosztowały więcej niż samochód. Przydawały się zaciski od przewodów do Żuka, dużo zachodu było z miedzianymi przewodami hamulcowymi, którym trzeba było nadać odpowiedni kształt. Warto było się natrudzić, ten samochód był wyjątkowy, z duszą, silnik pracował cudownie, jak w starym motocyklu. Miał lekki tył, zachowywał się na drodze bardzo dziwnie, skakał po koleinach jak kozica górska. Prowadziło się go w pozycji leżącej, a z tyłu na kanapie siedziało się jak na koźle, dlatego chętnie woziłem tam teściową. To była wersja dwudrzwiowa, z podniesionym tyłem i wtyczką do podgrzewania miski olejowej, którą podłączało się do prądu, żeby samochód odpalał podczas mrozów. Wyglądał zawodowo i robił ogromne wrażenie, wtedy w Polsce były dwa takie auta. Co chwilę zatrzymywali mnie policjanci, aż w końcu powiedziałem, żeby dali sobie spokój, bo jeżdżę na trzeźwo. Okazało się, że chcieli się przejechać...

Przemierzyłem nim wiele kilometrów, byłem do niego przywiązany, więc gdy kupowałem następne auto, oddałem go siostrze. Niestety, gdy uczyła się jeździć w lesie, miała wypadek. Pękła podłużnica, nie było co zbierać. Datsun był moim najbardziej egzotycznym samochodem, ale miałem kilka innych ciekawych modeli. Jeździłem kiedyś rekinem – BMW 528. Miało wysuwaną maskę, która się dziwnie otwierała. Dopiero po jakimś czasie zajarzyłem, że się nie domyka i czasami hula podczas jazdy. Tak się składa, że to auto też sprowadziłem ze Skandynawii. Dotarło do mnie z zimowymi oponami z kolcami, czego nie zauważyłem. Tamtej zimy wszyscy ślizgali się na lodzie i śniegu, a ja radziłem sobie świetnie. Byłem bardzo zadowolony. W końcu nieźle mnie przechrzcił policjant z patrolu drogowego, musiałem zmienić ogumienie i już nie było tak dobrze. Nie pamiętam, ile miało koni, ale zwijało asfalt. Było czarne, z chromowanymi aplikacjami, miało odprysk lakieru na wysokości głowy pasażera i wyglądało, jakby ktoś do niego strzelał. Czułem się w nim jak człowiek cosa nostry. Miało też fantastyczną właściwość, cały czas włączał się kierunkowskaz na stację benzynową. Musiałem tam jeździć od razu po odpaleniu silnika.

Jeszcze parę lat temu wymyśliłem sobie mało męskie auto, czyli Audi TT. Chciałem samochód, który ładnie wygląda i ma trochę mocy. Gdy pojawiła się rodzina, dzieci, mój świat się przewartościował, zmieniłem podejście do życia. Teraz inaczej patrzę na samochody, już nie myślę o osiągach, prędkości, wariacjach, kręceniu bączków na mokrej nawierzchni lotniska Lublinek. Moje auto ma być duże, rodzinne, wygodne i niezawodne. Obecnie jeżdżę Chervoletem Captivą. Zdecydowałem się na niego z różnych, nie tylko ekonomicznych, powodów. Po prostu mi się podoba, jest dość mocny, fajnie zachowuje się na drodze i można nim wjechać w każdy teren. Oczywiście cały czas korci mnie, żeby spełnić jedno z moich motoryzacyjnych marzeń. Od dłuższego czasu mam ochotę na Jeepa, zastanawiam się też nad różnymi modelami Toyoty z napędem hybrydowym. Mój ojciec miał Warszawę M20, w której zajeździł silnik. Nie było komu to naprawić, więc postawił ją na wsi w pokrzywach, gdzie rdzewiała przez lata. W końcu ktoś ją kupił. Szkoda, bo teraz chętnie odnowiłbym to auto. To byłoby coś.