To one miały uratować narodowy budżet przed pogłębiającą się dziurą…. Tyle teorii, a jak jest naprawdę? Fotoradary nie wszystkich stresują, niektórzy nie mają zmartwień. Dlaczego?

Mandat na słupa

Już od wielu miesięcy kwitnie giełda mandatów. Fora pękają od ogłoszeń typu "kupię" lub "sprzedam punkty mandat".

Do osób, które mają "prenumeratę mandatową", zgłaszają się ochotnicy którzy za niewielką opłatą przyjmą na siebie dowolną ilość punktów karnych. Koszt jednego punktu karnego, to kilkadziesiąt złotych dla podstawionej (i przedstawionej na wezwaniu do zapłaty) osoby, plus koszta związane z mandatem. Więc jeśli masz wystarczająco gruby portfel, nie musisz się w ogóle martwić o punkty karne. Choć w tym przypadku od opłaty nie uciekniesz, ale dajesz zarobić innej osobie, która bierze na siebie ciężar punktów karnych.

Na sklerozę

Drugim sposobem jest niewskazywanie kierowcy w ogóle. Od kiedy Inspekcja przejęła obowiązki mandatowe od policji, jest możliwość niewskazywania prowadzącego. W tej sytuacji opłata jest podwajana, ale my bez stresu możemy zrobić przelew na rzecz zasypywania narodowej dziury budżetowej. Jest to rozwiązanie, ale ono także kosztuje.

Łańcuszkiem bez mandatu

Trochę lepszym sposobem był "na łańcuszek". Na internetowych forach ludzie wymieniali się swoimi danymi, a później wpisywali je we wnioskach.

Przy kolejnym wezwaniu, wskazywali kolejną osobę, która miała prowadzić samochód i tak w nieskończoność. Aż niecierpliwy system urzędniczy się złamie. Dobry sposób, ale bardzo czasochłonny.

Mandat w "czterech literach"

Ostatnio popularnym sposobem, który spędza sen z powiek politykom i urzędnikom, jest ignorowanie. Kierowcy, którzy dostają wezwanie do zapłaty, a później wkładają do szuflady "zapomniane", śpią spokojnie. Nie martwią się mandatem, po prostu ignorują go.

Rok temu, kiedy urzędnicy wzięli pod lupę statystyki, ciśnienie gwałtownie im podskoczyło. Na blisko 75 tys. wezwań, odpowiedziało niespełna 10 tys. kierowców. A przecież system CANARD (Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowy) miał być lekiem na całe zło. Planowane wpływy do budżetu były na poziomie 1,5 mld złotych. Jak to możliwe, że coś zawiodło?

Kierowcy postanowili bojkotować wezwania, po tym jak na forach zaczęli czytać o braku konsekwencji, co potwierdzają także pracownicy GITD.

- Teraz jest tak, że jeśli kierowca nie odpowie w czasie, praktycznie nie ponosi konsekwencji. Nie ma narzędzi prawnych, którymi można wyegzekwować od kierowcy odpowiedzi na listy wysyłane przez GITD – mówi anonimowo jeden z Inspektorów.

- Kierowca może, choć nie powinien, takie wezwanie potraktować jak ulotkę – mówi dalej.

Oczywiście w wielu przypadkach przychodzi ponaglenie do odpowiedzi, z informacją o obowiązku wskazania osoby, która siedziała za kierownicą. Zawarte są w liście również "pogróżki", że właściciel zostanie ukarany za to, że na żądanie uprawnionego organu nie wskazał, komu powierzył pojazd do kierowania lub użytkowania. Jest to wykroczenie z art. 96 par. 3 kodeksu wykroczeń.

To także nie robi wrażenia na lawinowo zwiększającej się liczbie ignorujących kierowców. W pół roku liczba nic-nierobiących zwiększyła się o 10 proc., a wpływy do budżetu mogą być piętnastokrotnie niższe od planowanych.

- Na postawie art . 45 par 1 kodeksu wykroczeń (Karalność wykroczenia ustaje, jeżeli od czasu jego popełnienia upłynął rok; jeżeli w tym okresie wszczęto postępowanie, karalność wykroczenia ustaje z upływem 2 lat od popełnienia czynu), po roku od popełnienia wykroczenia, sprawa się przedawnia.

Do tego czasu, jeśli kierowca będzie skutecznie ignorował wezwania, może czuć się absolutnie bezkarny. Oczywiście są przypadki, że sprawa trafia do sądu, ale jest to nikły procent, a i jednej wykładni nie ma, więc sądy błądzą lub oddalają sprawy. Tworząc tak doskonały system, z tak niedoskonałym prawem, stworzyliśmy eldorado dla kombinatorów. Reszta może czuć się naiwna, żeby nie powiedzieć "frajer" – puentuje Marcin Wolski, prawnik.