Czasem na gwałt potrzebujesz samochodu za małe pieniądze, np. po to, by nie wyprowadzać z garażu kabrioletu przez całą zimę. Albo jesteś studentem i za zaoszczędzone kieszonkowe chcesz kupić pierwszy samochód, na którym bez ponoszenia dużych kosztów chcesz nauczyć się jeździć. Jeśli ma być tanio, auto musi być małe i raczej stare.
Czy musi być zardzewiałe, niebezpieczne, niegodne zaufania? Wcale nie! Nie dawajcie się ogłupić handlarzom, którzy na każdą uwagę odpowiadają: „A czego Pan oczekuje za 3 tysiące?”. Prawda jest taka, że mały samochodzik, który ma 10 lat lub więcej, nawet jeśli jest w idealnym stanie (a takie przecież się zdarzają), nie może być drogi. Z takim nastawieniem pojechaliśmy do komisu Ursus-Car przy wylotówce z Warszawy po auto za 3 tysiące zł.
Niskobudżetowych pojazdów w ofercie komisu było więcej, ale uparliśmy się na Suzuki Swift. Dlaczego? Auto w tej wersji (sedan), ponoć garażowane i „bez grama rdzy”, to mógł być pojazd po starszej osobie, używającej go do okazjonalnych wypadów na działkę. Samochód brzydki, ale może chociaż w dobrym stanie?
Przed wyjazdem dzwonimy jednak do sprzedawcy, chcąc potwierdzić stan auta. Tak, to japończyk, silnik jest w idealnym stanie, wsiadać i jechać, auto naprawdę zadbane. No tak, ale mamy 100 km do przejechania, to są koszty. Czy naprawdę jest bez grama rdzy? No nie, wie Pan, (tu najwyraźniej handlarza rusza sumienie) to Suzuki, jakieś tam odpryski to są, ale nic poważnego.
A opony? Opony w porządku. Na placu jednak okazuje się, że Swift „niepozaginany i nieporysowany” (cokolwiek by to miało znaczyć), w przeciwieństwie do błyszczącego Suzuki ze zdjęć handlarza, stoi, bo stoi, ale jakby go poruszyć, to się rozleci. Z naszego Swifta lakier schodzi płatami, drzwi i progi ma podrdzewiałe, dywan pod nogami kierowcy mokry i nadgniły. O jakości „garażowania” świadczy dobitnie mech wyrastający z uszczelek. Silnik zarzygany olejem – najwyraźniej wylatuje odmą, co świadczy o zużyciu jednostki.
Nie próbujemy nawet włączać silnika – widać, że ktoś walczył z klemami, ledwo się trzymają – nie ma szans. Opony łyse i sparciałe. To przykry zawód – w czasie kwadransa, gdy czekaliśmy na obsługę komisu, która pojechała na obiad, na złomowisku nieopodal widzieliśmy znacznie lepszego Swifta. Naprawdę, za 3 tysiące nie mamy dużych wymagań – tylko tyle, by handlarz w ogłoszeniu nie kłamał w żywe oczy.
Na pocieszenie na tym samym placu oglądamy Peugeota 106 (cena wywoławcza 3,3 tys. zł), który – w przeciwieństwie do Suzuki – ma nadwozie. Nie jest ładny, stoi na zimowych oponach – niezużytych, lecz wyjętych z muzeum. Niemniej, nie jest źle. Prosimy o odpalenie silnika, bo padł akumulator. Silnik odpala, coś lekko chrobocze, ale rokuje dobrze.
Podwozie – bardzo ładne (zdarzają się auta o 10 lat młodsze, które wyglądają gorzej). Nowy tylny tłumik. Dopatrzyliśmy się kilku usterek: odpadającej listwy drzwi (drobiazg), wycieku oleju spod miski olejowej (raczej trzeba poszukać nowej miski), brak jednej z osłon przekładni kierowniczej.
Sprawdziliśmy – „106” stracił ją niedawno, bo w środku można jeszcze wymacać towot, nie piasek, a zatem szybka reakcja uratuje przekładnię. Trzeba kupić też akumulator, co w sumie oznacza, że pilne naprawy przy możliwie najniższych kosztach pochłoną kilkaset zł.
Handlarz stówkę spuścił od razu. W sumie za ok. 4 tys. zł możemy mieć całkiem sprawne auto na zimę! Da się? Tak! I wcale nie trzeba jeździć po tanie auto za granicę! Peugeot nie przekonał nas do końca, bo na żywo wygląda mniej efektownie niż na zdjęciach, ma uszkodzony zamek drzwi kierowcy i sporo kosmetycznych braków, wierzymy też, że da się za te pieniądze kupić coś lepszego. Ale jego nabycie można rozważyć.