SsangYong Rodius to według jednych skrzyżowanie samochodu z jachtem, według innych – wóz pogrzebowy. Obiekt drwin, laureat konkursów na najbrzydsze auto świata, a w najlepszym przypadku pojazd dla hipstera. To jednak wielkie auto za raczej nieduże pieniądze!
Ssangyong Rodius, po którego pojechaliśmy do Rembertowa pod Warszawą, to dziwak nad dziwaki – egzemplarz z podnoszonym dachem. Przedziwne połączenie vana z kamperem to owoc duńskich przepisów podatkowych (tym samym stanowczo dementujemy plotkę, iż słynna kratka uprawniająca do rejestracji samochodu osobowego jako ciężarowy w celu oszczędności na podatkach to wyłącznie polska specyfika).
W każdym razie w Danii właściciele kamperów płacą znacznie niższy podatek niż użytkownicy zwykłych samochodów osobowych. By jednak pojazd spełniał wymagania stawiane kamperom, musi mieć: miejsca do spania, umywalkę oraz kuchenkę. I nasz Rodius to wszystko ma (!), choć w wersji zminiaturyzowanej i w gruncie rzeczy bezużytecznej. O ile auto samo w sobie jest w stanie co najwyżej przeciętnym, to instalacje kempingowe są nowiutkie, nigdy nieużywane. Nie po to ktoś w to zainwestował, by smażyć jajecznicę podczas jazdy w korku!
Jeśli chodzi o stan auta deklarowany w ogłoszeniu, to sprzedawca trochę „popłynął”: samochód wyceniony na 14 999 zł ogłoszenie opisuje jako „prześliczny”. Rzecz gustu – być może mamy inną wrażliwość. W każdym razie nasz SsangYong Rodius, tak jak bardzo wiele aut sprowadzonych z Danii, choć w środku tylko delikatnie powycierany i poplamiony, od spodu wygląda słabo: metalowe odsłonięte elementy pokryte są warstwą rdzy, podobnie podrdzewiałe są śruby (także śruby zawiasów drzwi).
Pod maską to samo: podkorodowane koła pasowe, prawie na wylot przerdzewiała chłodnica EGR-u. Silnik (2,7-litrowy, 5-cylindrowy, odlegle spokrewniony z konstrukcjami Mercedesa) pracował ładnie, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że samochód był narażony na działanie soli i doprowadzenie go do porządku to inwestycja, która się nie zwróci.
Ten model? Czemu nie? Ten egzemplarz? Balibyśmy się zaryzykować!
Chrysler Voyager (Town and Country) 4. generacji (2001-2007) to tzw. normalny van najczęściej występujący w wersji 7-osobowej. Auto (szczególnie w wersji z krótkim rozstawem osi), w porównaniu do europejskich vanów nieco traci – o ile pojedyncze fotele 2. rzędu (zaleta) zdarzają się równie często jak 2-osobowa kanapa w 2. rzędzie (wada), to już w 3. rzędzie najczęściej spotkamy 3-osobową, ciężką kanapę, którą dość trudno się wyjmuje i za którą niewiele już zostaje miejsca w bagażniku.
Chryslery to jednak auta na tyle popularne (sprowadza się je np. z Niemiec czy ze Szwajcarii, gdzie nawet po niewielkich kolizjach lub zepsute sprzedawane są za małe pieniądze), że często, jadąc do komisu w celu obejrzenia jednego egzemplarza, zastajemy do wyboru dwa lub trzy.
Tak było i tym razem – pojechaliśmy do komisu w Warszawie, by obejrzeć Voyagera z silnikiem 2.4 i instalacją gazową (14 900 zł), by szybko się przekonać, że stojący obok Voyager z silnikiem 3.3/178 KM w amerykańskiej wersji (za 17 900 zł) i również z instalacją gazową to lepszy egzemplarz i warto na nim się skupić.
Niestety, „lepszy” wcale nie znaczy idealny. Jakkolwiek bardzo ładny w środku, z zewnątrz granatowy van wydawał się idealny tylko z daleka. Właściwie cały prawy bok podwójnie malowany i to z użyciem szpachli – na wielu elementach grubość powłoki to 400-500 mikronów.
Po uruchomieniu silnik chętnie przełączył się na gaz, co dało się wyczuć z kilku metrów. Smród okropny, a do tego pod maską straszył głośny syk. Wyciek gazu? Nie do końca; ktoś przeciął przewód podciśnieniowy prowadzący do parownika, co musiało zakłócać układ zasilania. Może przeciął się on sam, jednak po prowizorycznym połączeniu przewodów silnik zaczął trząść się niczym mokry pies. Przypadek?
O tym, że oglądany przez nas Voyager raczej nie jest wart zainteresowania, przesądził stan drzwi kierowcy: po zamknięciu trzymały się na ryglu od zamka, po otwarciu osuwały się o ponad centymetr – prawdopodobnie efekt taniej naprawy blacharskiej.
Z Chryslerem tak jak z SsangYongiem: model znośny, ale egzemplarz nie ten!