Wąska osiedlowa uliczka. Wieczór. Samochody zaparkowane po obu stronach jezdni powodują, że szerokość przejazdu wystarcza tylko na jeden samochód. Jadę na rowerze i dojeżdżam do tej właśnie uliczki. Już mam w nią wjechać, kiedy słyszę pisk opon i ryk silnika.
To zwinne japońskie coupe z sześciocylindrowym, wolnossącym silnikiem, dojeżdża do skrzyżowania. Nie wiem, czy kierowca zobaczył mój rower, czy nie (mam solidne oświetlenie zasilane bateriami, naprawdę trudno je przeoczyć), niemniej nawet nie próbował zwolnić.
Kierowca tego samochodu nie miał najmniejszego zamiaru nacisnąć na hamulec. A nawet, gdyby tego spróbował, to i tak miał za mało czasu. Zabiłby kogokolwiek – w ułamku sekundy.
Przeciwnie – kiedy wjechał w wąski odcinek między zaparkowane samochody, wcisnął gaz do podłogi i kiedy do mnie dojeżdżał, zdążył już zmienić bieg. I dalej przyspieszał. Na czołowe z rowerem. Odruchowo zjechałem w prawo między zaparkowane samochody. Dlaczego?
Dlatego, że kierowca tego samochodu nie miał najmniejszego zamiaru nacisnąć na hamulec. A nawet, gdyby tego spróbował, to i tak miał za mało czasu, aby to cokolwiek pomogło. Zabiłby mnie – lub jakiegokolwiek innego rowerzystę, który znalazłby się tam na moim miejscu – w ułamku sekundy.
Po co tak się rozpędzał w osiedlowej uliczce między domami? Tego nie wiem. I nie rozumiem. Być może chciał lubi się popisywać, co potwierdzają kolejne sekwencje ryku silnika i pisku opon, które słyszałem jeszcze przez kilka minut. Może ma słabą psychikę i nie potrafi panować nad pokusą wciśnięcia gazu? Albo zwyczajnie nie posiadł elementarnej umiejętności, która predysponuje człowieka do bycia kierowcą na drodze publicznej, czyli jazdy zgodnie z przepisami ruchu drogowego?
Te dywagacje mogły stracić znaczenie zaraz po rozjechaniu rowerzysty. Nie wiem, czy ten kierowca w ogóle by się takim faktem przejął. Biorąc pod uwagę, że w tej konkretnej sytuacji mogła pomóc jedynie prewencja i zapobieganie kolizji lub wypadkowi, a takie działanie ze strony kierowcy nie zostało podjęte, trudno tu liczyć na empatię czy współczucie palacza opon.
Dlatego ową empatię i prewencję jakiś czas temu postanowiłem zapewniać sobie sam – i zacząłem jeździć po chodniku. Kiedy ktoś po nim idzie, poruszam się z prędkością pieszego. Nie mam dzwonka w rowerze, jeżeli ktoś zajmuje całą szerokość chodnika, czekam cierpliwie, nie wyprzedzam.
Jeden z komentujących mój poprzedni artykuł o rowerzystach, którzy nie rozróżniają kolorów świateł na skrzyżowaniach, zarzucił mi, że jeżdżę jak „ciul”. Być może. Staram się tak organizować czas, żeby nigdzie się nie śpieszyć. I wiem, że w wielu sytuacjach przepisy obligują mnie do zjazdu z chodnika na ulicę. Nie mam jednak ochoty pchać się pod gilotynę maski nadjeżdżających samochodów, których kierowcy traktują rower jak patyk na jezdni, po którym można przejechać i pojechać dalej.
Aby zrównoważyć niszczycielski potencjał, jaki bezmyślny kierowca samochodu ma pod swoją prawą stopą, rowerzysta powinien mieć zamontowany na bagażniku granatnik lub karabin maszynowy, skierowany do tyłu.
Czasem jednak, kiedy jest bardzo mały ruch, decyduję się jechać rowerem po ulicy. Zrobiłem tak kilka dni temu na odcinku kilkuset metrów od domu. Jezdnia jest bardzo wąska, wzdłuż parkują samochody, a nawierzchnię co kilkanaście metrów zdobią solidne progi zwalniające. Trudno tam jechać samochodem szybciej, niż 20-30 km/h.
I nie ma tygodnia, żeby nie trafił się kierowca, który jedzie tamtędy około metra za tylnym kołem mojego roweru. Nie ma znaczenia, czy jadę szybko, czy wolno – pragnienie pokazania mi, że jadę zbyt wolno, jest dla kierowcy samochodu jest zbyt duże, by oprzeć się popędzaniu rowerzysty.
Zadajmy więc pytanie: czy kierowca auta, jadąc metr za rowerem, może nie zdawać sobie sprawy z tego, że nie ma najmniejszych szans, aby bezkolizyjnie wyhamować, kiedy rowerzysta mocniej naciśnie na hamulec? Czy naprawdę ktoś może tego nie wiedzieć?
Nie sądzę. Ale może czerpać z takiego sposobu jazdy satysfakcję – podobnie, jak setki idiotów, dojeżdżających do zderzaka poprzedzającego samochodu, aby pokazać, że są… Lepsi? Tylko w czym? I jak rowerzysta ma się bronić przed najeżdżającymi na niego tonami stali?
Żeby taka obrona oparta była na równorzędnym układzie sił, to aby zrównoważyć niszczycielski potencjał, jaki kierowca samochodu ma pod swoją prawą stopą, rowerzysta powinien mieć zamontowany na bagażniku granatnik lub karabin maszynowy, skierowany do tyłu.
Ktoś zaraz powie, że to byłaby przemoc. A czy spychanie samochodem, autobusem czy ciężarówką, rowerzysty z drogi, to nie przemoc? A wyprzedzanie rowerzysty pędzącym 100 km/h autem z odstępem metra to nie jest przemoc? Czy bezmyślne wymuszanie ryzyka na innym uczestniku ruchu nie daje się nazwać przemocą? Skoro jest działaniem wbrew woli drugiej strony w sposób niepozwalający jej na nieuczestniczenie w ryzykownej sytuacji?
Pozostawiam te pytania otwarte. Jeżeli macie ochotę je wzmocnić – komentujcie. Najlepsze wpisy znajdą się w dedykowanym artykule, który już powstaje na kanwie tego, co pisaliście pod poprzednim artykułem z „rowerowej” serii. A będzie ich więcej, bo rozmiary ignorancji i lekceważenia elementarnych zasad bezpieczeństwa – zarówno przez kierowców, jaki i rowerzystów – stanowią (niestety) nieprzebrane pole inspiracji.
Może ktoś to przeczyta – i nie pozwoli się zabić na drodze.
Po to tutaj piszę.