- Współczesna wojna w Ukrainie zmienia tradycyjne podejście do sprzętu i taktyki
- Drony odgrywają kluczową rolę, bo tani dron może zniszczyć czołg za miliony
- Ciężki sprzęt wojskowy, jak czołgi i transportery, staje się mniej użyteczny na froncie. Jego "przeżywalność" liczy się często w minutach
- Wolontariusze z Polski dostarczają ukraińskim żołnierzom lekkie pojazdy terenowe, które bywają bardziej użyteczne od ciężkiego sprzętu. Porozmawialiśmy z jednym z nich
- Wojna jest 500 km od nas. To tyle, ile z Warszawy do Koszalina
- Zbiórka dla Ukrainy. Od tego się zaczęło
- Terenówki na front w Ukrainie. Kilkaset aut za pieniądze ze zbiórek
- Jak się jeździ dziś w Ukrainie?
- Im szybciej jedziesz, tym jesteś bezpieczniejszy
- Drony zmieniły wszystko. Mogą czekać na cel nawet przez wiele dni
- Nikt nie chce wsiąść do czołgu. Pancerz na dłuższą metę niewiele daje
- Czołgi i transportery pochowane z dala od frontu
— Jeszcze w ubiegłym roku, kiedy jeździłem do Ukrainy, na drogach mijałem mnóstwo czołgów, transporterów, wozów bojowych piechoty, jadących na lawetach w obszarze frontu. Teraz taki widok to rzadkość, ale wcale nie dlatego, że brakuje takiego sprzętu. Ten sprzęt stracił na froncie rację bytu — mówi Marcin Mizgalski, który wojnę w Ukrainie widział z bliska na własne oczy. Organizował wiele zbiórek, które wspierały wysiłki ukraińskich żołnierzy.
Dziś Mizgalski regularnie podróżuje na Wschód podstarzałymi terenówkami i pickupami, z silnikami Diesla, a czasem i benzynowymi V8, czyli takimi autami, z jakimi niedawno walczył (Mizgalski jest też propagatorem aut elektrycznych). Sytuacja jest jednak wyjątkowa.
Wojna jest 500 km od nas. To tyle, ile z Warszawy do Koszalina
— W Polsce mało kto zdaje sobie tak naprawdę, sprawę, jak blisko toczy się regularna wojna. To się dzieje dosłownie 500 kilometrów od nas, nie tak daleko od granicy. To nie jest coś, co nas nie dotyczy. Czasem uświadamiamy to sobie, kiedy w Polsce spadają rosyjskie drony, ale później szybko zapominamy. Dziś, gdy gadamy, jesteśmy po ataku 20 dronów na terytorium Poslki, zestrzelonych przez F35 i F16. To już nie są ćwiczenia — dodaje Mizgalski.
— Jeżdżąc do Ukrainy, mam wrażenie, że nasze państwo śpi. Inwestujemy miliardy w wojsko, w nowy sprzęt, ale nie w taki, jaki realnie może się okazać potrzebny. Te wszystkie czołgi, MRAP-y (red. z ang. Mine Resistant Ambush Protected — pojazd opancerzony o zwiększonej odporności na miny i ataki z zasadzki), bojowe wozy piechoty. To ładnie wygląda na defiladach. Ale to, co dziś kupuje nasza armia, w Ukrainie właśnie poszło w odstawkę, jest wycofywane z frontu i staje się bezużyteczne. Ostatni MRAP, jaki widziałem, został wycofany ponad 20 km od strefy zero, żołnierze boją się nim jeździć, bo jest oczywistym celem dla dominującej broni: przede wszystkim dla dronów — zauważa.
Na czym, w kontekście wojny w Ukrainie, polega problem z wyposażeniem, w jakie inwestuje nasze wojsko? Dlaczego takie wyposażenie nie sprawdza się już na froncie — pytam Mizgalskiego.
— Nie jestem wojskowym, nie mam wykształcenia wojskowego, ale wiem, co widzę i rozumiem kontekst. Jestem ekonomistą i typem od zarządzania. Jeśli jest tak, że ciężki sprzęt za wiele milionów dolarów można łatwo zniszczyć, korzystając z dronów wartych po kilkaset dolarów, to inwestowanie w taki sprzęt ciężki nie ma sensu. Taki sprzęt, jaki dziś kupuje Polska, jest bardzo skuteczny w warunkach konfliktu z dużą dysproporcją między stronami konfliktu, tak jak to miało miejsce podczas różnych ostatnich wojen kilka czy kilkanaście lat temu, ale dziś ta wojna wcale tak nie wygląda. Siły są wyrównane a nasycenie bronią – duże.
Dlatego nawet ekstremalnie drogie lotnictwo w Ukrainie wykorzystywane jest przy linii frontu w bardzo ograniczonym zakresie i dla przykładu bojowe śmigłowce strzelają na 20 km przed frontem, z dyskusyjną celnością, a samolot widziałem do tej pory raz, nisko lecący SU27. Ich na froncie realnie nie ma — twierdzi Mizgalski.
Zbiórka dla Ukrainy. Od tego się zaczęło
Mieszkaniec podwarszawskiego Chotomowa trzy lata temu zorganizował pierwszą akcję mającą na celu pomoc ukraińskim żołnierzom. Chodziło wtedy o kamizelki kuloodporne, których wówczas brakowało na froncie. Pod hasłem #KamizelkazPOLSKI udało się wówczas zebrać pieniądze na zakup, a nawet na wyprodukowanie partii kamizelek, które zostały dostarczone do Ukrainy i były wykorzystywane na froncie. Po dostarczeniu 350 kamizelek akcja wygasła, ukraińskie wojsko dostało odpowiednie wyposażenie z wielu podobnych źródeł.
— Cały czas czułem, że chciałbym jeszcze coś zrobić. Szczególnie mocno dotarło to do mnie podczas wakacji, które spędzałem z rodziną w egzotycznym miejscu. Traf chciał, że na niewielkiej wyspie sąsiedni bungalow zajął ktoś, kto wprost obnosił się z rosyjskimi symbolami, a w dodatku przez cały czas słuchał rosyjskiej, wojennej propagandy na cały regulator. Próbowałem po angielsku przekonać go o ściszenia albo użycia słuchawek. Nie pomogło. Puściłem więc z naszego domku „Czerwoną kalinę”. Mieliśmy ciszę do końca pobytu. Tam właśnie stwierdziłem, że odezwę się do ludzi organizujących zbiórki na auta dla ukraińskiego wojska. Tak trafiłem do Exena — opowiada Mizgalski.
Terenówki na front w Ukrainie. Kilkaset aut za pieniądze ze zbiórek
Exen to pseudonim Mateusza Wodzyńskiego, polskiego tłumacza, przedsiębiorcy i twórcy jednej z największych prywatnych zbiórek dla Ukrainy. Jego działalność pomocowa zaczęła się od podarowania prywatnej terenówki — starego Suzuki Grand Vitara, później przerodziła się w akcję "Terenówki na front". Za zebrane w ramach tej akcji pieniądze (niemal 8 mln złotych od niespełna 20 tys. darczyńców) trafiło dotychczas ponad 340 aut terenowych i dostawczych.
Zbiórka organizowana jest w sposób transparentny, na jej stronie znajduje się aktualizowana na bieżąco lista aut i jednostek, do których trafiły. Przy czym zbieranie pieniędzy i zakup aut to często ta prostsza część całego przedsięwzięcia. Bo samochody z Polski (choć pozyskiwane także z innych krajów), dostarczane są przez wolontariuszy niemal na linię frontu. Typowa dostawa odbywa się w miejsca 5-10 km od pozycji wroga.
Wśród modeli dominują Nissany Navara, ale nie brakuje też SUV-ów (m.in. Nissan Xtrail, BMW X5, Mercedes ML). Sporo wśród nich aut z kierownicą po prawej stronie. "Angliki" są tańsze, a na froncie to, po której stronie jest kierownica, nie ma dużego znaczenia.
— Jednostki ukraińskie, z którymi współpracujemy, najbardziej poszukują pickupów. Nissan Navara jest lubiany, bo ma więcej miejsca z tyłu od innych, podobnych pickupów — a to a znaczenie, kiedy wozi się ludzi obwieszonych ciężkim sprzętem i w kamizelkach. Pickupy mają wiele zalet, bo są mobilne, wszechstronne, uparte i proste w naprawie. Można je przerobić na mobilną wyrzutnię rakiet, ale też łatwo się z nich ucieka, co dziś bywa bardzo ważne — opowiada Mizgalski.
Problemy z transportem aut do Ukrainy zaczynają się często już na polsko-ukraińskiej granicy.
— Tracimy tu często niepotrzebnie wiele godzin, nawet gdy wszystkie papiery są w porządku, pilnujemy, żeby w autach nie było niczego nielegalnego lub podejrzanego (np. łuski), żeby kierowcy mieli czyste kartoteki, nawet żadnych nieopłaconych mandatów. A mimo to straż graniczna przedłuża często kontrolę, bez żadnego uzasadnienia czy podstawy prawnej. Kilku godzin straconych na granicy nie da się później nadrobić na ukraińskich drogach, a to może prowadzić do niebezpiecznych sytuacji, jeśli poruszamy się nie o tej porze, co planowaliśmy. Polscy pogranicznicy są dla nas elementem ryzyka, to trochę dziwne — dodaje.
Jak się jeździ dziś w Ukrainie?
— Z jednej strony normalnie funkcjonują stacje paliw, czasem znacznie większe niż u nas. Co ciekawe, nie ma problemu z ładowaniem aut elektrycznych, a na drogach widać dużo Tesli czy Nissanów Leafów. Widok BMW iX też mnie już nie dziwi — dodaje Mizgalski, który na co dzień korzysta od lat wyłącznie z pojazdów elektrycznych. Z drugiej jednak strony, im bliżej frontu, ty robi się groźniej.
— Asfalt jest twoim przyjacielem, żadnego zbaczania z drogi, żadnych objazdów czy zjeżdżania w pole, tego na początku nauczyli mnie ukraińscy żołnierze — mówi Mizgalski.
Może się to wydawać dziwne, bo na otwartej przestrzeni samochód jest widocznym z daleka, potencjalnie łatwym celem. Poza drogami jest jeszcze groźniej, bo wszędzie mogą być miny. Na asfalcie jest szansa, że zauważysz minę, drona a w polu, poza drogą, nie ma na to najmniejszych szans.
Dziś zaminowanie terenu jest bardzo łatwe, miny można rozrzucać choćby z dronów, a drona lecącego na wysokości powyżej 100 metrów niemal nie słychać. W dodatku rozwiązania techniczne min mogą być zupełnie inne od tych, które znamy z filmów. To już nie pułapka, na którą trzeba najechać czy nadepnąć.
Nowoczesne miny mogą już rozróżniać rodzaje czy masę pojazdów albo nawet uzależniać odpalenie ładunku od tego, czy zbliża się do niego osoba uzbrojona, np. wyposażona w kamizelkę kuloodporną, czy cywil bez takiego wyposażenia. Przy groszowych kosztach elektroniki to dziś bardzo łatwe — wystarczy sensor o regulowanej czułości, który reaguje na masę metalu. Człowiek niosący ze sobą 4-kilogramowy karabinek i amunicję może wyzwolić eksplozję nawet z wielu metrów, a osoba bez takiego sprzętu przejdzie obok bezpiecznie. Są też oczywiście prostsze miny także zrzucane z samolotów, które reagują choćby na muśnięcie.
— Kiedyś, na początku, prowadziłem na front terenowego pickupa RAM. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę przy polu kukurydzy niedaleko Pokrowska, a mi wpadł do głowy pomysł, żeby odtworzyć „Interstellar” i wjechać w pole pickupem. Ale pytam mądrzejszych — wspomina Mizgalski.
— Głupi pomysł, my tej kukurydzy nawet nie zbieramy od lat, tam wszędzie mogą być miny — doradził mi ukraiński żołnierz.
— Asfalt jest twoim przyjacielem, żadnego zbaczania z drogi, żadnych objazdów czy zjeżdżania w pole, tego na początku nauczyli mnie ukraińscy żołnierze — mówi Mizgalski.
Może się to wydawać dziwne, bo na otwartej przestrzeni samochód jest widocznym z daleka, potencjalnie łatwym celem. Poza drogami jest jeszcze groźniej, bo wszędzie mogą być miny. Na asfalcie jest szansa, że zauważysz minę, w polu, poza drogą, nie ma na to najmniejszych szans.
Dziś zaminowanie terenu jest bardzo łatwe, miny można rozrzucać choćby z dronów, a drona lecącego na wysokości powyżej 100 metrów niemal nie słychać. W dodatku rozwiązania techniczne min mogą być zupełnie inne od tych, które znamy z filmów. To już nie pułapka, na którą trzeba najechać czy nadepnąć! Nowoczesne miny mogą już rozróżniać rodzaje czy masę pojazdów albo nawet uzależniać odpalenie ładunku od tego, czy zbliża się do niego osoba uzbrojona, czy wyposażona w kamizelkę kuloodporną, czy cywil bez wyposażenia. Przy groszowych kosztach elektroniki to dziś bardzo łatwe — wystarczy sensor o regulowanej czułości, który reaguje na masę metalu. Człowiek niosący ze sobą 4-kilogramowy karabinek i amunicję może wyzwolić eksplozję nawet z wielu metrów, a osoba bez takiego sprzętu przejdzie obok bezpiecznie. Są też oczywiście prostsze miny także zrzucane z samolotów, które reagują choćby na muśnięcie.
Im szybciej jedziesz, tym jesteś bezpieczniejszy
Dlaczego jeszcze asfalt jest na polu walki bezpieczniejszy od bocznych dróg? Chodzi także o prędkość. Na utwardzonej drodze da się rozpędzić auto do prędkości wyraźnie powyżej 100 km na godz., a to daje szanse ucieczki przed dronami FPV (First Person View — dron wyposażony w kamerę przekazującą obraz, dzięki której pilot może zdalnie obserwować otoczenie drona). Przy niższych prędkościach, rzędu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, ucieczka przed dronem jest niemożliwa, one zwykle latają do 130 km/h
Jeszcze do niedawna ratunkiem były tzw. REB-y, czyli elektroniczne zagłuszarki do dronów, montowane na pojazdach czy nawet noszone przez żołnierzy. Problem polega na tym, że są one skuteczne tylko w przypadku dronów sterowanych radiowo i to nie wszystkich – obie strony zmieniają częstotliwości i modulują komunikację. Na wojnie w Ukrainie sytuacja zmienia się jednak niezwykle szybko, a obie strony błyskawicznie reagują na zmiany zachodzące na polu walki. Kiedy na froncie pojawiło się więcej zagłuszarek, w miejsce dronów sterowanych radiowo, zarówno rosjanie, jak i Ukraińcy zaczęli używać dronów sterowanych światłowodowo. Trudno w to uwierzyć, ale mogą one mieć zasięg do 40 kilometrów — światłowód jest cienki i lekki, a przy tym stosunkowo odporny na zerwanie. Wiele skrzyżowań strategicznych dróg wygląda w Ukrainie dziś tak, jakby oblepiała je gigantyczna pajęczyna, to pozostałości setek światłowodów sterujących do dronów.
Drony zmieniły wszystko. Mogą czekać na cel nawet przez wiele dni
Wiele strategicznych dróg jest obudowanych siatkami antydronowymi, które jednak nie zapewniają pełnego bezpieczeństwa. Zmienia się taktyka wykorzystywania dronów. Poza misjami wykonywanymi przy użyciu na bieżąco startujących dronów bojowych, które w powietrzu spędzają kilka-kilkadziesiąt minut, coraz częściej obie strony konfliktu używają dronów ustawianych na ziemi, które mogą przez wiele godzin czy nawet dni, czekając na cel. Taki dron może być podpięty do dużego akumulatora czy panela solarnego. Dopiero w momencie pojawienia się "wartościowego celu" dron zrywa połączenie z panelem czy akumulatorem, podrywany jest do lotu, na ucieczkę przed nim praktycznie nie ma szans.
15 sekund jego lotu oznacza koniec dla wielu żołnierzy. Wiele wskazuje na to, że to też tylko etap pośredni, a w przyszłości na froncie mogą zacząć dominować drony, które nawet bez komunikacji z operatorem czy lokalizacji GPS, sterowane sztuczną inteligencją, na podstawie danych zbieranych tylko przez kamery i lidary, będą mogły samodzielnie atakować zaprogramowane cele wg zadanych wzorców.
— Czasy, kiedy na froncie wykorzystywano głównie chałupniczo wykonywane drony bojowe, bazujące na tanich dronach komercyjnych, właśnie mijają. Teraz jest coraz więcej dronów produkowanych specjalnie na potrzeby wojenne. Przerażające jest to, że po pozostałościach rosyjskich dronów widać, że to dziś często sprzęt produkowany przemysłowo, na masową skalę, w dodatku o nieustannie rozwijanych rozwiązaniach konstrukcyjnych. My się w Polsce zastanawiamy, nad zakupem większych partii dronów dla wojska, a tam ich masowa produkcja trwa już 24 godziny na dobę! — opowiada.
Nikt nie chce wsiąść do czołgu. Pancerz na dłuższą metę niewiele daje
Od miesięcy, wzdłuż kilkudziesieciokilometrowego pasa frontu praktycznie nie ma ciężkiego sprzętu — tu dominują drony i to działające na wielu pułapach i warstwach. Od latających wysoko dronów obserwacyjnych, które z dużej wysokości pozwalają obserwować ruchy wroga i typować wartościowe cele, przez drony będące przekaźnikami sygnału radiowego, po te z podwieszanymi ładunkami wybuchowymi, lżejsze "ewpewiki", aż po małe, komercyjne drony, przy pomocy małej drużyny obserwują bezpośrednie otoczenie.
Wokół strefy zero — będącej w praktyce strefą śmierci — rozmieszczeni są w sporym rozproszeniu żołnierze — operatorzy dronów, żołnierze broniący pozycji. Raz na jakiś czas muszą się oni zmieniać w ramach tzw. rotacji, na pozycje trzeba też dostarczać zapasy, amunicję, akumulatory, żywność. Nie tak dawno temu używane do tego były transportery opancerzone. Dziś już nie ma to sensu.
— Te pickupy od was są dziś niezastąpione. Mamy wozy opancerzone, bojowe wozy piechoty, ale nie mam odważnych, którzy by chcieli do takiego sprzętu wsiadać. Wszyscy zamiast wozu opancerzonego wolą waszego pickupa — powiedział mi ukraiński dowódca, któremu dostarczamy samochody — opowiada Mizgalski.
Ciężki sprzęt to "high value target — wartościowy cel" . Jeśli przeciwnik zobaczy go na polu walki, natychmiast atakuje go wszystkim, co ma do lokalnie dyspozycji. Na ucieczkę jest kilkadziesiąt sekund, czasem kilka minut. Lekkie pojazdy opancerzone mogą się poddać już po pierwszym kontakcie z ładunkiem kumulacyjnym. Te lepiej zabezpieczone może i wytrzymają kilka trafień, ale prędzej czy później zostaną unieruchomione i któryś z kolei dron skutecznie je zniszczy.
Czołgi i transportery pochowane z dala od frontu
To dlatego ciężki sprzęt został praktycznie wycofany z najbliższego otoczenia frontu, zarówno po ukraińskiej, jak i po rosyjskiej stronie. Warte miliony pojazdy pancerne stoją bezczynnie, zamaskowane, ukryte w jamach lub magazynach, w takiej odległości, żeby nie dało się ich zaatakować ciężkimi dronami. Rosjanie też się tego nauczyli. Zamiast wcześniejszej taktyki, polegającej na uderzeniach z użyciem pojazdów opancerzonych i sporych jednostek piechoty, teraz przypuszczają ataki "kawaleryjskie", w formie wypadów niewielkich grupek żołnierzy na quadach, motocyklach — ich szanse przeżycia są niewielkie, ale i tak większe niż w czołgach czy bojowych wozach piechoty, które są łatwym celem dla dronów.
— Kiedyś w jednostce, do której dostarczaliśmy auta, zobaczyłem nowiutkiego, zamaskowanego MRAP-a. W takich sytuacjach w facecie budzi się chłopiec, chciałem się chociaż przez chwilę takim autem przejechać. Dowódca oczywiście chętnie spełniłby moją fantazję, ale odmówił, bo wystawienie takiego sprzętu z zamaskowanego miejsca, to nawet kilkanaście kilometrów od frontu za duże ryzyko. Szybko zrozumiałem, że to głupi pomysł. Zrozumiałem też, że to koniec sprzętu ciężkiego, w każdym razie na tej wojnie — opowiada polski wolontariusz.
Nawet ciężki sprzęt, który przez wiele miesięcy siała postrach na polu walki, dziś, przez coraz większy zasięg dronów, musi być wycofywana tak daleko, że jej użycie staje się coraz trudniejsze. Nawet ukrycie takiego sprzętu w magazynach, nie daje gwarancji, że nie stanie się on celem ataku — zdarzają się przypadki, kiedy na magazyn, w którym może znajdować się cenny sprzęt, wysyłane są kolejne drony. Do skutku, aż pierwsze drony przebiją się przez mur a kolejne – wlecą w wyrąbany tak otwór i zniszczą sprzęt pancerny w środku. W tym przypadku – był to polski Krab.
Na dzisiejszym polu walki, od grubości pancerza często ważniejsza jest łączność satelitarna, wymiana danych, dostęp do aktualnych danych oraz teledetekcja. W sytuacji, kiedy zwalczanie dronów jest często niezwykle trudne, o przeżyciu może decydować używanie wykrywaczy dronów, dzięki którym można zyskać czas, żeby znaleźć schronienie. Można też zdalnie przechwycić sygnał wideo i zobaczyć z jego kamer co obserwuje dron. Właśnie na tym skupia się obecnie Mizgalski.