Fakt faktem, granica pomiędzy dwiema tymi kategoriami - przynajmniej w Polsce - staje się coraz trudniej zauważalna. W motoryzacji jest podobnie. Dzisiaj prędzej niż w morderców na tylnym siedzeniu wierzy się na przykład w to, że dwuipółtonowy pickup z ośmiocylindrowym silnikiem może w mieście spalić 6 litrów benzyny. Albo w to, że piętnastoletni diesel z "zachodu" może mieć przejechane 170 tys. kilometrów. Na tym tle tzw. urban legens wydają się coraz bardziej prawdopodobne.

Cień na tylnym siedzeniu

Noc. Późne lata sześćdziesiąte. W Ameryce samochody stają się coraz bardziej popularne. Co starsi obywatele pamiętają jeszcze "wojnę światów" z 1938 roku, audycję radiową informującą o ataku kosmitów, kiedy to przerażenie sięgało zenitu, a ludzie kryli się w kościołach. Trwa era ostrożności. Samotna kobieta w drogim samochodzie, jadąca nocą rzadko uczęszczanymi autostradami, ma się czego obawiać. A już z całą pewnością jadącego za nią kierowcy ciężarówki, który "siedzi jej na zderzaku", mruga długimi światłami, a kiedy zjeżdża na pobocze, on podąża za nią, nie wyprzedzając.

"Atakuje" ją tak odkąd zatrzymała się na moment w środku lasu z powodu leżącego na drodze konaru, którego nie była w stanie wyminąć. Wysiadła więc i odsunęła gałąź i zaraz potem wróciła do auta. I wtedy tirowiec z piekła rodem rozpoczął swój dziwny taniec. Kobieta, coraz bardziej przerażona dziwnym zachowaniem jadącego za nią człowieka, próbowała mu uciec, ale ciężarówka przyspieszała i hamowała wraz z nią. W końcu, nie wiedząc co robić, zjechała na jedyną w okolicy stację benzynową, a mężczyzna z ciężarówką wraz z nią.

Wyskoczyła z samochodu i pobiegła do pracownika stacji, prosząc o pomoc. Kierowca ciężarówki długo wyjaśniał mu, że widział jak jakiś zgarbiony cień wśliznął się na tylne siedzenie samochodu kobiety, a w świetle zapalonych reflektorów dostrzegał, jak cień ten podnosi nóż, łom, rękę(?) na kierującą kobietę. Oczywiście nikt, ani kobieta, ani pracownik stacji mu nie wierzą. Kiedy "komisyjnie" zaglądają do samochodu, na tylnym siedzeniu nikogo już nie ma. Na wycieraczce leży tylko upuszczona przez niedoszłego mordercę garota.

Historia o mordercy na tylnym siedzeniu powstała najprawdopodobniej w połowie lat 60. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Nie przeszkodziło to oczywiście w przenoszeniu jej w niemal niezmienionej formie również do Polski. "Znajomemu znajomego" przytrafiło się to podobno koło Poznania, innemu "znajomemu" na północ od Łodzi. Wniosek narzuca się sam - nie zostawiać otwartego samochodu, bo można stracić życie. Albo, co bardziej prawdopodobne w polskich warunkach, stracić sam samochód.

Romantyzm tylnego siedzenia

Kulejąca gospodarka mieszkaniowa to nie tylko problem tych, których nie stać na własne mieszkanie i polityków, którzy w kampaniach wyborczych odpowiadać muszą na coraz trudniejsze pytania. To także niedogodność dla młodych par, które - z braku innych możliwości - uciekają na tylne siedzenia swoich samochodów. Podobny problem spotkał młodych, którzy wracali właśnie z jakichś rodzinnych uroczystości. Mieli po dwadzieścia lat i nie przepadali za starszym gronem. W drodze powrotnej zrozumieli jednak, że do domu jest zbyt daleko, by dowieźć nienaruszoną cnotę - zwłaszcza że puszczana w radiu romantyczna muzyka sprzyjała ocieplaniu nastroju.

Zatrzymali się więc w lesie, na ciemnej ścieżce, i szybko przenieśli na tylne siedzenie. Nagle usłyszeli ostrzegawczy komunikat "w okolicy grasuje niebezpieczny morderca, zbieg ze szpitala psychiatrycznego, którego znakiem rozpoznawczym jest hak zamiast dłoni. Zaleca się daleko posuniętą ostrożność". Nogi im zadrżały, ale tylko nogi, w związku z czym przystąpili do dzieła, choć czuli coraz większe podenerwowanie. Wtedy ich uszu dobiegł dziwny zgrzyt - coś jakby gałąź, która oberwała się z drzewa, sunęła w dół dachu samochodu. Tak przynajmniej próbował tłumaczyć to chłopak. Dziewczyna jednak nie pozwoliła dłużej czekać - w dosadnych słowach kazała chłopakowi uruchomić silnik i wrócić na drogę.

Kiedy kierowca - zdenerwowany niepowodzeniem - dodał gwałtownie gazu, by wytoczyć się z lasu, samochodem mocno szarpnęło. Kątem oka dostrzegł w lusterku ciemny kształt. Dopiero gdy wysiadali przed domem, zauważyli ślady krwi na całych drzwiach i zaczepiony o klamkę hak, najwyraźniej w ostatniej chwili wyrwany mordercy.

Legenda pochodzi z lat 50. ubiegłego wieku. Oczywiście ze Stanów Zjednoczonych i przypisuje jej się podwójne znaczenie. Według niektórych miała nie tylko straszyć Bogu ducha winnych ludzi, ale także piętnować przedmałżeński seks, którego samochodowa kanapa była przez pewien czas niemal sztandarowym symbolem.

Carpooling w dawnym wydaniu

Który normalny mężczyzna nie zgodziłby się, gdyby piękna kobieta poprosiła go o podwiezienie? Zwłaszcza z dala od jakichkolwiek zabudowań, gdyby zdana była tylko na niego? Tak zrobił i ten młody mężczyzna. Zatrzymał się i otworzył przed kobietą drzwi. Wsiadła do środka, a jej białe ubranie mocno kontrastowało z ciemnością okolicy. Nic nie mówiła, więc mężczyzna jechał przed siebie, sądząc, że gdy tylko będzie chciała wysiąść, odezwie się. Po kilku minutach, gdy odwrócił głowę w prawo, by upewnić się, że może bezpiecznie pokonać skrzyżowanie, zorientował się, że znów jedzie sam.

Był zmęczony, wracał z pracy, pomyślał więc, że może na kilka sekund się zdrzemnął i kobieta po prostu mu się przyśniła. Jechał więc dalej w swoją stronę, nie zastanawiając się dłużej nad tym, co go spotkało lub nie spotkało. I wtedy dreszcz przeszedł mu po karku, a w dół czoła popłynęła kropla lodowatego potu. Pas bezpieczeństwa przy fotelu pasażera był zapięty.

Kiedy po jakimś czasie mężczyzna opowiedział swoją historię przy piwie w barze, z kąta odezwał się inny, któremu przytrafiło się coś bardzo podobnego. Porozmawiali chwilę i doszli do wniosku, że obie historie rozpoczęły się w tym samym miejscu.

Duch autostopowicza to jedna z najstarszych tego typu historii, której pochodzenie sięga czasów na długo przed wynalezieniem samochodów. W pierwotnej wersji to rycerz na koniu, wędrując po zapomnianym cmentarzu, miał zostać poproszony o pomoc przez zabłąkaną dziewczynę. W innych wersjach razem z autostopowiczką dematerializować się miały także drobne przedmioty z wnętrza samochodu, które potem pojawiać się mogły na grobie kobiety zidentyfikowanej jako zmarła w miejscu, w którym pojawiał się duch proszący o pomoc.

Niektóre historie mogą dzisiaj wydać się śmieszne, niegdyś były przerażające. Wiara w duchy i zjawiska niewytłumaczalne pokutowała na wsiach, choć miny rzedły także i miastowym, którzy nagle znaleźli się w obcym dla siebie środowisku. Motoryzacyjne "urban legends" powstawały głównie w Ameryce - stamtąd zresztą pochodzi bardzo wiele mitów - ale i Polacy mają swoją własną. To historia o czarnej Wołdze, rzekomo grasującej po wschodniej części kraju.

W zależności od wersji podróżować nią mieli radzieccy oficjele, księża, sataniści, agenci SB i KGB, a za kierownicą czasami siadał sam diabeł. Pasażerowie Wołgi, kimkolwiek byli, porywać mieli małe dzieci, po których zaraz potem słuch ginął. Minęły lata, a legenda wciąż krąży, choć w nieco zmienionej wersji. Wołgę zastąpiło czarne BMW. Co ciekawe jednak, w roli porywaczy dzieci w dalszym ciągu obsadzani są księżą, sataniści, itp.

Osobną kwestią jest pochodzenie tego typu historii - nie tylko motoryzacyjnych. Wiele powstało wyłącznie jako wymysł miłośników, chcących dostarczyć bliźnim nieoczekiwanych emocji. Niektóre jednak tworzono w zupełnie innym celu. Moralizatorskim - jak w Ameryce - i konspiracyjnym - w Polsce. Podobno, bo pewności nigdy nie będzie. Wszystkie dobre urban legends szybko gubią swoje pochodzenie i w krótkim czasie obejmują szczelnie całą planetę. Zmieniają się miejsca, ludzie, szczegóły, ale tło historii pozostaje to samo. Taki ich urok.