W Top Gear zachodziła pewna prawidłowość, której istnienia nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości. Polegała ona na tym, że przedsięwzięcia, w których zaplanowanie wkładaliśmy najwięcej wysiłku, w większości przypadków kończyły się fiaskiem, a najlepsze efekty przynosiły pomysły, które rodziły się zupełnie przypadkowo. Ciężko było nam się do tego przyznać, bo co by to dla nas oznaczało? Mielibyśmy przestać planować i zdać się wyłącznie na przypadek?

W rezultacie powstało sporo starannie zaplanowanych, ale nieciekawych materiałów, w tym między innymi Stodoła czy śmietnik oraz filmy z Kaskaderem Top Gear, które okazały się kompletnymi gniotami. Z drugiej strony, kiedy w 2006 roku przygotowywaliśmy naszą pierwszą amerykańską wyprawę, zamierzaliśmy nakręcić standardowy film, nie dłuższy od tych, jakie pojawiały się dotąd w Top Gear. Nasz projekt wymknął się jednak spod kontroli i ostatecznie filmowa relacja z podróży prezenterów po Ameryce wypełniła cały odcinek programu, przy okazji podsuwając nam pomysł kręcenia dorocznych odcinków specjalnych. Wszystko to było dziełem przypadku.

W tamtym niezaplanowanym odcinku pojawiło się kilka rzeczy, które wszystkim zapadły w pamięć. Pierwszą była krowa na dachu Camaro. Jeremy wpadł na ten pomysł już podczas kręcenia zdjęć, a ponieważ w pobliżu nie było akurat żadnych martwych krów, zadzwonił do londyńskiej redakcji Top Gear. Jeden z naszych researcherów do późna w nocy wydzwaniał do farm położonych w okolicy miejsca, w którym przebywali prezenterzy z ekipą. W końcu udało mu się znaleźć farmera dysponującego zwłokami krowy, która niedawno wyciągnęła kopyta.

Zawsze uważałem, że spośród wszystkich programów telewizyjnych to właśnie Top Gear miał najzdolniejszy i najbardziej oddany swojej pracy zespół producencki. Ta historia to najlepszy dowód na to, że miałem rację: nasi ludzie byli w stanie namierzyć cuchnące, wzdęte, rozkładające się krowie zwłoki – i to z odległości ponad sześciu tysięcy kilometrów.

Drugą pamiętną rzeczą z tamtego filmu były slogany nabazgrane na karoseriach samochodów. Mogę się z dumą pochwalić, że to właśnie ja wpadłem na ten pomysł, i to na długo przed naszą amerykańską wyprawą. Samochód pokryty zabawnymi sloganami odgrywał kluczową rolę w jednym z projektów mojego autorstwa, który nazwałem „Teksańskim wyzwaniem Smarta”. Chodziło w nim o wysłanie prezentera Top Gear w podróż po „Stanie samotnej gwiazdy”.

Środkiem lokomocji miał być jaskraworóżowy samochodzik marki Smart z namalowanymi na karoserii żartobliwymi hasłami o liberalnym wydźwięku, a celem całego eksperymentu miało być sprawdzenie, jaki dystans zdoła pokonać prezenter, zanim mieszkańcy Teksasu zdecydują się go zlinczować. Pomysł spotkał się z pozytywnym przyjęciem w redakcji, ale jego realizacja wiązałaby się z licznymi trudnościami.

Musielibyśmy nie tylko przetransportować Smarta do Teksasu i pomalować go na różowo, ale także zorganizować przelot całej ekipy filmowej z Wielkiej Brytanii do USA – takie przedsięwzięcie pochłonęłoby mnóstwo czasu, pieniędzy i wysiłku, a wszystko tylko po to, by nasz prezenter oberwał po głowie. Mój projekt został więc zarzucony.

Przypomniałem sobie o nim, kiedy zaczęliśmy planować naszą amerykańską wyprawę i okazało się, że jej trasa przebiega przez miejsca, w których słowo „liberał” uważane jest za ciężką obelgę. Podczas którejś z redakcyjnych narad napomknąłem o pomyśle ze sloganami. Najwyraźniej przypadł on wszystkim do gustu.

– Czyli zasadniczo chodzi ci o to, żeby nas tam pozabijali? – zapytał z udawanym oburzeniem Hammond.

– Ależ nie, skądże znowu. Na pewno nie będzie aż tak źle – zapewniłem.

Ponieważ pomysł chwycił i został uznany za wykonalny, włożyłem kartki z propozycjami haseł do trzech kopert podpisanych imionami prezenterów, po czym pomachałem na pożegnanie udającym się na lotnisko kolegom.

Mniej więcej w tamtym czasie rozpoczął się mój związek na odległość z pewną dziewczyną z Los Angeles. Jeśli mieszkacie w Londynie i jesteście w związku z kimś, kto mieszka, dajmy na to, w Sheffield, możecie umawiać się na randki w połowie drogi. Czyli na przykład w Leicester. Albo w Kettering. Nie są to może najbardziej romantyczne miejsca na świecie, ale przynajmniej da się tam dotrzeć samochodem.

Jeśli jednak wasza sympatia mieszka w Los Angeles, to spotkanie w połowie drogi wypada w Nowym Jorku i dojazd samochodem robi się dość kłopotliwy. Ponieważ połowa naszego zespołu zmierzała właśnie na Florydę, postanowiłem skorzystać z okazji i zrobić sobie krótki urlop. Kupiłem bilet i wsiadłem do samolotu lecącego na nowojorskie lotnisko JFK.

Spędziłem kilka dni na włóczeniu się po Manhattanie; przez ten czas nie docierały do mnie żadne wieści od naszej przebywającej na południu ekipy. Któregoś wieczora umówiłem się na drinka z moją przyjaciółką Tracey, która pochodziła z jednego z południowych stanów.

– Kręcimy właśnie film w twoich rodzinnych stronach – oznajmiłem beztrosko. – A tak naprawdę mamy niezły ubaw: wypisujemy na samochodach różne slogany i jeździmy sobie po Alabamie – dokończyłem.

Tracey wyglądała na przerażoną.

– Że niby co robicie?! – wykrztusiła.

– Och, nie ma się czym przejmować – uspokoiłem ją ze śmiechem. – To tylko takie niewinne wygłupy. Może i zdarzy się jakaś kłopotliwa sytuacja, ale na pewno nic poważnego.

– Posłuchaj – przerwała mi Tracey swoim pełnym swobodnej agresji tonem, jaki musi opanować do perfekcji każdy nowojorczyk. – Urodziłam się tam i dobrze znam tych ludzi. Oni. Was. Kurwa. Pozabijają.

Ja jednak wciąż starałem się zachować optymizm:

– Och nie, z pewnością do tego nie dojdzie. Jestem przekonany, że wszystko będzie w porządku.

Wkrótce potem zadzwonił mój telefon. Mówiąc ściśle, rozdzwonił się na dobre. Nie pamiętam dokładnego przebiegu tamtych rozmów, ale wydaje mi się, że mogły w nich paść sformułowania w rodzaju „wkurzeni jak diabli” oraz „cholernie przerażające”. Możliwe też, że Jeremy wspomniał coś o tym, że niewiele brakowało, a zostaliby „dosłownie zamordowani”. (…)