Dziś Peter wypełnia sobie czas tworzeniem piosenek o globalnym ociepleniu, co musi być dość nużące, ale w roku 1969 spisał wyczerpujący zestaw porad, jak pokierować swoim życiem w przypadku, gdyby Mammon znienacka zwymiotował na wasz rachunek bankowy niewysłowionym bogactwem. Chodzi mi o jego piosenkę Where Do You Go To (My Lovely).

Sarstedt podpowiada w niej, kto powinien uszyć wam ubrania, co powinniście nosić we włosach, czyje płyty kupować, jaki pić gatunek brandy, a nawet co trzeba zrobić, gdyby Aga Khan zechciał wysłać wam na Gwiazdkę konia wyścigowego: "Zatrzymaj go tak dla zabawy, tak dla hecy. Ha, ha, ha, ha".

Pozostawieni sami sobie, moglibyście nieopatrznie wyjechać na wakacje w jakieś okropne miejsce, takie jak Grecja. Jeśli jednak wysłuchacie roztropnych słów starego Pete’a, dowiecie się, że powinniście się wybrać do Juan-les-Pins. Podobnie, chcąc kupić jakąś metę w Paryżu, żeby przechowywać tam stare płyty Rolling Stonesów, moglibyście się skusić na apartament przy rue Saint-Honoré. Nigdy w życiu! Pete twierdzi, że powinniście szukać mieszkania przy Boulevard Saint-Michel. I ma rację.

Daje nawet całkiem rozsądną radę, gdzie należy się udać, kiedy pada śnieg. Pracownik biura podróży będzie wam opowiadał o ogromnej Val d’Isere czy rozległej China Bowl w Vail. Będzie perorował o tym, że hotel Park Hyatt w Beaver Creek to wspaniały obiekt ski-in/ski-out, a może też spróbuje was skusić czymś bardziej kameralnym i przyjaznym - czymś w rodzaju La Clusaz. To nonsens. Jedźcie, tak jak sugeruje Pete, wraz "z innymi znanymi i bogatymi" do Sankt Moritz.

Sankt Moritz to najbardziej szalone miasto na świecie. Na pierwszy rzut oka wygląda jak każdy inny ośrodek narciarski, to znaczy przypomina peryferie Warszawy w roku 1956, ale jeśli chodzi o ludzi… Wow. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu kosztownych fryzur. Jasne, na włosach Rosjan jest więcej oleju, niż można znaleźć w odwiercie w Kazachstanie, a ich żony są tak pomarańczowe, jak wnętrze przeciętnego Lamborghini. Ale w przeważającej mierze miejsce to aż roi się od osób tak czarująco pięknych, że pośród nich nawet Keira Knightley czułaby się jak okaz zoologiczny.

No i te wszystkie tytuły… Jeden gość przedstawiał mnie swojemu towarzyszowi, a ja mało nie umarłem ze starości, czekając aż skończy: "To jest księżniczka di contessa di Sant Agata de baronessa, wdowa de Luxembourg, principessa…" i tak przez jakiś tydzień. Aż w końcu powiedział: "A to Jeremy Clarkson", a ja po raz pierwszy w życiu poczułem, że mam piętnaście centymetrów wzrostu.

Lojalnie uprzedzam, gdy tylko postawicie nogę w którymkolwiek z tamtejszych sklepów, poczujecie się jeszcze mniejsi, bo od razu stanie się jasne, że nie jesteście Billem Gatesem - nie będziecie sobie mogli pozwolić na żadną z oferowanych tam rzeczy. Cały ich asortyment to Hermes i Armani. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie miejscowi kupują karmę dla psa czy papier toaletowy.

Oczywiście, możecie kupić sobie zegarek. Niektóre z nich nawet nie są drogie - kosztują zaledwie 32 tysiące funtów. Większość jest jednak droższa; zegarki te mają po szesnaście tarczy, schowanego w środku szwajcarskiego karzełka, który nakręca wszystkie sprężyny i zawiaduje zębatkami, czterysta Koh-i-noorów w ramce szkiełka, urządzenie wzywające szwajcarskie oddziały specjalne, kiedy zostajecie uprowadzeni, oraz funkcję konwersji dolarów na euro, która, za dotknięciem jednego przycisku, może skonwertować waszych konkurentów w biznesie na paszę dla świń. Takie zegarki są na ogół większe niż traktorkokosiarka.

Co dziwne, mimo że miejsce to można z pewnością uznać za światową stolicę chronometrów, nikt nie pojawia się tu na czas. Kiedy ktoś mówi, że przybędzie o ósmej, ma na myśli, że zjawi się albo o drugiej nad ranem albo, co jest bardziej prawdopodobne, nie zjawi się wcale. Być może wynika to z faktu, że znani i bogaci tak naprawdę nie mają poczucia czasu. Nie muszą się martwić, czy zdążą na samolot, bo mają swój własny, który na nich poczeka. Nie muszą być o czwartej na spotkaniu w City, bo nie mają pracy. Nie muszą nawet gotować jajek, bo mają menedżera jajek. Kiedyś spotkałem osobę, która zatrudniała własnego kinooperatora. I wiecie co? Strasznie mi się to podoba! Zawsze fascynował mnie świat znanych i bogatych i jeśli dana byłaby mi szansa powrócić na ziemię jako dowolnie wybrana osoba w dowolnie wybranym momencie historii, wcale nie chciałbym być Warrenem Beatty na planie filmu Shampoo w 1975 roku, ani hipisem mieszkającym przy skrzyżowaniu ulic Haight i Ashbury w roku 1967. Nic z tych rzeczy. Chciałbym być Giannim Agnellim na łodzi wyścigowej Riva w Juan-les-Pins w roku 1959.

W tamtych czasach łatwe podróżowanie dopiero co stało się dostępne dla superbogatych; nagle okazało się, że mogą zjeść śniadanie w Turynie, posilić się lunchem w Saint-Tropez, znaleźć czas na koktajl w Sankt Moritz i o dziesiątej wieczorem być na operze w Mediolanie. Wszystko to wymyślali na bieżąco, ustalając zasady, które następnie spisał Peter Sarstetd. Jednak jakimś cudem nie udało się im wypracować spójnej wizji, jakim rodzajem samochodu powinni się poruszać. Ten problem w Sankt Moritz od razu rzuca się w oczy. Pewien facet przyjechał tu nowiutkim, białym Rolls-Royce’em Phantomem z miękkim dachem i… pomysł ten okazał się zupełnie chybiony. Przebył tym wozem całą drogę z Anglii, a na miejscu biel swojego samochodu eksponował na tle ośnieżonych gór. Przykro mi, ale wyglądało to po prostu głupio.

Ja jeździłem Mercedesem Klasy M. Miał V-ósemkę AMG o pojemności 6,2 litra, cztery rury wydechowe i powściągliwą, aczkolwiek bardzo dobrze prezentującą się sylwetkę. Wóz bardzo mi się podobał, ale do Sankt Moritz zupełnie się nie nadawał. Z pewnością zbędny okazał się w nim napęd na cztery koła - to Szwajcaria, więc gdy na drogi spadnie śnieg, od razu go aresztują.

Zauważyłem, że Rosjanie mają słabość do Range Roverów, podobnie zresztą jak do onyksowych szafek na telewizor, i że przeważająca większość starej gwardii - chodzi o tych z tytułami, za które dostaje się najwięcej punktów w Scrabble - jeździ najzwyklejszą wersją Vogue. Od razu mnie to uderzyło i doszedłem do wniosku, że to z ich strony pewien wykręt. Po prostu nie wiedzą, co innego mogliby kupić.

Pod każdym z wielkich hoteli - Kulm, Palace i Carlton - pośród Maybachów i Phantomów, które używane są tutaj jako taksówki, stoi zaparkowane Audi R8. R-ósemki nie przyciągały jednak niczyjej uwagi, bo zrobił to inny samochód, który wpasował się w to miejsce lepiej niż sama księżna Karolina. Nowy Fiat 500. Fiaty były tam wszędzie i każdy chciał zgarnąć jednego dla siebie.

Ostatnimi laty zaznacza się trend, polegający na wskrzeszaniu starych projektów. Zainicjował to Volkswagen, kiedy odświeżył Garbusa; potem był Ford, który dał nam nowego GT. BMW powtórnie wprowadziło na rynek Mini, a teraz przyszła kolej na Fiata, który składa hołd swojemu małemu samochodzikowi dla ludu sprzed pięćdziesięciu lat. I jest to najbardziej udany comeback spośród wszystkich wyżej wymienionych.

Po pierwsze, Fiat jest tani. Naprawdę tani. Podstawowy model z silnikiem o pojemności 1,2 litra, którym jeździłem po powrocie do domu, kosztuje 7900 funtów. To całe 3700 funtów mniej w porównaniu do najtańszego Mini. Fiat ma poza tym przestronniejsze wnętrze i - co najważniejsze - lepiej wygląda. Wygląda po prostu fantastycznie.

Wygląda tak fantastycznie, że pewnie nie będziecie się w ogóle przejmowali jego wadami. A jest ich kilka.

Fiat ma beznadziejne reflektory i kiepską widoczność: na skośnym skrzyżowaniu naprawdę nie widać nadjeżdżających z lewej. Silnik nie radzi sobie ze wzniesieniami, a krótki rozstaw osi sprawia, że podczas jazdy okropnie trzęsie. Czasem staje się to wręcz nieznośne.

Na tym właśnie polega geniusz Mini. BMW dało temu samochodowi szyk i wygląd wzbudzający pożądanie, ale pod całą tą otoczką znajduje się samochód z prawdziwego zdarzenia. Taki, którego możecie używać w każdej sytuacji i każdego dnia.

Fiat natomiast jest samochodem do przejeżdżania z punktu A do punktu B i to wyłącznie wtedy, kiedy punkt B nie jest zbyt odległy.

Ale… mój Boże! Zza kierownicy tego samochodu wysiądziecie rozkochani w nim! Jest zawadiacki i zupełnie niegroźny, nie będąc przy tym żałosnym. Jest praktyczny, ale nie przynudza. Ma korzystną cenę. I jeszcze coś.

Przyszedł na świat w ubogiej dzielnicy Neapolu i dzięki swojej ambicji strząsnął z siebie etykietkę nisko urodzonego. Teraz zaś zabawia się ze znanymi i bogatymi w Sankt Moritz. Kogoś wam to przypomina?