Jak myślicie, co zrobiła? Opróżniła worek z polonem na szkolnym placu zabaw? Nasikała do miseczki do obmywania palców Alistaira Darlinga? Potajemnie podrzuciła sześć tysięcy płonących opon do miasteczka Bourton-on-the-Water? Nie. "Objętymi kontrolą odpadkami" okazał się ogryzek jabłka, który rzekomo wyrzuciła przez okno swojego samochodu.

Wkrótce potem przed innym sądem postawiono dwóch młodych mężczyzn, oskarżonych o "molestowanie delfina". Okazało się, że po prostu chcieli się na nim przejechać, podobnie zresztą jak wielu turystów podczas egzotycznych wakacji w różnych zakątkach świata.

Kolejnego dnia rząd ogłosił, że od chwili obecnej Gordon Brown będzie podsłuchiwał wszystkie nasze rozmowy telefoniczne.

Nie dziwi więc, że zaledwie dwadzieścia cztery godziny później arcybiskup Canterbury obwieścił, że chce w Wielkiej Brytanii szariatu. Oczywiście go wyśmiano, ale wiecie co? Muzułmanie zezwalają na wyrzucanie ogryzków na trawiaste pobocza, na pływanie z delfinami i prowadzenie rozmów telefonicznych bez konieczności wysłuchiwania chrząknięć i zawodzeń jakiegoś Szkota. W dodatku dzięki szariatowi zyskalibyśmy możliwość obcinania rąk sklepowym złodziejaszkom.

Słabo znam Koran, ale jestem prawie pewien, że nie wzywa on ani do oskubywania kierowców z pieniędzy, ani do ich prześladowania i wyszydzania, ani - co jest najgorsze ze wszystkiego - ich umyślnego zatrzymywania przez chmary funkcjonariuszy drogowych.

Zdaje się, że jakoś nikt nie zauważył tego nowego, złowieszczego trendu. Zastanówcie się przez chwilę. Dawnymi czasy, kiedy policjant musiał mieć zdane dwa przedmioty na małej maturze, wąsy i nieodpartą chęć dołączenia do wolnomularstwa, nie słyszało się o czymś takim jak zamykanie autostrad.

Potem jednak państwo powołało do życia nową odmianę policjanta - wersję dietetyczną, z tylko jedną kalorią - i nazwało ją "funkcjonariuszem drogowym". Wyjaśniono nam, że owi funkcjonariusze będą pojawiać się migiem na miejscu każdego wypadku i zaprowadzać tam porządek tak szybko, jak to możliwe, co w konsekwencji pozwoli prawdziwym policjantom skoncentrować się na bardziej ważkich kwestiach, takich jak wypełnianie formularzy i aresztowanie ludzi za molestowanie delfinów.

Wyglądało na to, że pomysł jest świetny, lecz niestety… Nowo powołanym funkcjonariuszom drogowym najwyraźniej wbito do głowy, że kiedy już pojawią się na miejscu zdarzenia, najważniejszą sprawą jest ich własne bezpieczeństwo. W rezultacie pierwszym, co zrobią, i to zawsze, niezależnie od tego jak błahy nie byłby wypadek, jest zamknięcie drogi.

Posłuchajcie tylko informacji dla kierowców nadawanych przez Radio 2. W zeszłym tygodniu w ciągu jednego dnia zamknięto autostrady M40, M5 i M4 oraz drogę A34. Nie pytając nikogo o pozwolenie, banda rozpieszczonych imbecyli unieruchamia cały kraj.

Dokładnie tego samego wieczoru zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Na środkowym pasie szosy A40 zepsuł się mały hatchback jadący w kierunku Londynu. Jeszcze nie tak dawno temu kierowcy wyszliby ze swoich samochodów i zepchnęli zawalidrogę na pobocze. Dziś już tak się nie robi. Dziś na miejscu pojawiają się funkcjonariusze drogówki i zastawiają pachołkami całe dwa pasy. Po czym rozsiadają się w swoich wygodnych terenówkach i zajadają batonikami Mars, dopóki nie nadjedzie certyfikowana przez rząd, spełniająca wszelkie normy bezpieczeństwa laweta.

Kiedy moja żona wlekła się tamtędy o wpół do siódmej, ludzie z drogówki wciąż tam siedzieli. Gdy mijałem to miejsce godzinę później, sunąc w pięciomilowym korku, też jeszcze tam siedzieli… I obawiam się, że po raz pierwszy od dwunastu lat przestałem nad sobą panować. Podobno holenderski barkarz może kląć przez dwie minuty, bez zająknięcia i nie powtarzając ani jednego słowa. Okazało się, że jestem w stanie z łatwością pobić ten wynik.

Poczułem, że mam już dość. Że mam dość kar dla ludzi, którzy wyrzucają jabłka przez okna samochodów, że mam dość fotoradarów, pasów dla autobusów i wiosek z donicami na środku drogi. Że mam dość przegubowców, opłaty za wjazd do centrum i tego, że zwolnieni są z niej świętoszkowaci brodacze w Toyotach Priusach. Że mam dość benzyny w cenie funta za litr i idiotów, którzy twierdzą, że jeśli wybudujemy więcej dróg, to ludzie i tak je zapchają. Że mam dość tabel z danymi emisji dwutlenku węgla, Ala Gore’a i tego, że muszę ustępować pierwszeństwa autobusom. Że mam dość kamer monitoringu, uśmiechów Gordona Browna i zdjęć niedźwiedzi polarnych na wierzchołkach gór lodowych.

I całą tę swoją złość wyładowałem na spasionych, otumanionych władzą funkcjonariuszach, którzy zamknęli dwa pasy jednej z najruchliwszych dróg świata, bo mieli zbyt wielką obsesję na punkcie bezpieczeństwa i higieny pracy, by ruszyć swoje grube tyłki i niesprawny samochód z drogi.

W tym całym zepsutym i beznadziejnym świecie pojawia się jednak promyk nadziei pod postacią Renault Clio 197 Cup.

Zawsze lubiłem "hothatche", a dziś wydają się jeszcze bardziej potrzebne niż dwadzieścia lat temu, gdy cieszyły się największą popularnością. W tamtych czasach, kiedy dozwolone było palenie w miejscach publicznych i dawanie dzieciom klapsów, a policjanci mogli włamywacza uderzyć pięścią w twarz, podrasowane hatchbacki były znakomitym sposobem na to, by rozkoszować się czymś, co później okazało się ostatnim tchnieniem wolności.

Jednak dziś "hothatche" odgrywają o wiele ważniejszą rolę niż wtedy. W nadmiernie kontrolowanym, planowo unieruchamianym świecie potrafią wolną jazdę uczynić frajdą.

Jasne, samochód z centralnie zamontowanym silnikiem i sześcioma setkami koni zawsze będzie maszyną gwarantującą świetną zabawę na drogach Yorkshire Dales, tyle że wy nie mieszkacie w Yorkshire Dales. Mieszkacie w Coalville, więc cała ta moc i finezja, jaką oferuje supersamochód, podczas waszego codziennego snucia się do roboty byłaby całkowitym marnotrawstwem czasu i wysiłku. Już bardziej opłacałoby się wam wsadzić pieniądze do zmywarki.

I właśnie w tym momencie pojawia się Clio Cup. Jego silnik rozwija moc 197 koni mechanicznych, co stanowi olbrzymi wynik jak na dwulitrową jednostkę bez specjalnych aspiracji, choć w świecie M-piątek to tyle co nic; według AMG to mniej niż połowa tego, czego potrzeba do dobrej zabawy.

I tu AMG się myli. Ludzie z Renault twierdzą, że Clio Cup przyspieszy do setki w 6,9 sekundy i że kiedy rozpędzicie go do prędkości maksymalnej na szóstym biegu, będziecie mieli wrażenie, że jesteście w stanie wyprzedzić rakietę Saturn V. Twierdzą też, że wyposażyli go w elementy aerodynamiczne w stylu Formuły 1 i że projektując podwozie, nie poszli na żadne kompromisy; dzięki temu skręcając w lewo na światłach, będziecie się czuli jak podczas pokonywania zakrętu Eau Rouge na torze Spa przy prędkości 290 kilometrów na godzinę.

Jeśli mógłbym przyrównać świat samochodów wyczynowych do psów ze schroniska Battersea, Clio byłoby podekscytowanym, małym terierem; białym jak śnieg nicponiem, który przez cały czas ugania się za własnym ogonem. Owszem, jest wolniejszy od charta, ale - przynajmniej teoretycznie - powinien sprawiać więcej frajdy.

Problem w tym, że… nie sprawia. Mimo że silnik jest zdumiewająco mocny jak na coś o rozmiarach tostera, nie przekłada się to w jakiś znaczący sposób na doznania za kierownicą. Od takiego samochodu oczekiwałbym obrotomierza, którego wskazówka dochodzi do czerwonej linii za każdym razem, kiedy tylko dmuchniecie na pedał gazu. Tymczasem w Renault czujecie się tak, jakbyście pchali pod górę fortepian.

Chciałbym, żeby "hothatch" mnie zwodził. Chciałbym w nim brać zakręty z tryskającą z uszu krwią i silnikiem rozkręconym do szesnastu milionów obrotów na minutę, wyobrażając sobie, że jestem rozpędzony do ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę, podczas gdy tak naprawdę jechałbym dziesięć.

W Renault coś takiego się nie zdarza. Clio nie jest niestrawne. Nie jest jak rozgotowany kalafior. Ale nie jest też jak świeżo wyrwana rzodkiewka. Po prostu nie jest aż tak ekscytujące, jak by to mogło wynikać z tylnego dyfuzora i zamontowanego na dachu olbrzymiego spoilera. Jest jeszcze jedna kropla moczu w całej tej zupie: elektryczne wspomaganie kierownicy, które jest tanie w produkcji, ale nie daje takich wrażeń i nie jest tak szybkie, jak powinno.

Wnętrze. Nie jest tragiczne. Nie sprawia typowego dla francuskich samochodów wrażenia wilgotnej ścierki do naczyń. Ale klimatyzacja naprawdę powinna być oferowana w standardzie.

Nie twierdzę, że Clio Cup to marnotrawstwo przewodów i metalu. Podoba mi się jego wygląd, bardzo też podobają mi się jego fotele. A już szczególnie podoba mi się to, że kosztuje mniej niż 15 tys. funtów. Niestety, jest jednym z tych samochodów, po których wyraźnie widać, że mogłyby być trochę lepsze.

Zamieniłbym część jego mocy na nieco więcej polotu. Zabawne - to samo mógłbym powiedzieć o funkcjonariuszach drogowych.

Wytrącony z równowagi - Jeremy Clarkson (Tłumaczenie: Tomasz Brzozowski, Michał Strąkow), Wydawnictwo Insignis