"To takie, no wiesz, takie niesprawiedliwe…" - zawodziła do słuchawki. Oczywiście ma rację. To faktycznie niesprawiedliwe, że niewinni są karani za grzechy winowajców. Ale z drugiej strony wyjdzie jej to na zdrowie, bo kiedy opuści szkołę i zacznie żyć w prawdziwym świecie, przekona się, że tak właśnie wygląda szara rzeczywistość.

Ktoś dostaje amoku z bronią w ręku i cała nasza olimpijska drużyna strzelecka zmuszona jest jeździć na treningi do Belgii. Jakiś prymityw rozbija swojego Vauxhalla Novę o wiatę autobusową, a my w konsekwencji musimy płacić wyższe składki ubezpieczeniowe. Ktoś inny postanawia wypchać swoje obuwie sportowe materiałami wybuchowymi i teraz każdy z nas ma zrzucać ubranie, zanim wejdzie na pokład samolotu.

Problem rzecz jasna w tym, że dziś, z powodu wszechobecnej, podszytej tchórzem poprawności, wachlarz kar, z których mogą skorzystać rząd i szkoły, jest drastycznie zawężony. Nie można już wieszać. Zakazane jest patroszenie i ćwiartowanie. Odeszło do lamusa koło do łamania kończyn, podobnie zresztą jak cykuta.

Nie jestem zwolennikiem kary śmierci, ale na pewno lepiej byśmy wyszli, wprowadzając rozwiązania nieco inne niż mało przemawiające do wyobraźni kary finansowe, więzienia i opaska na kostkę z elektronicznym czujnikiem. Dlaczego nie wytatuować stosownej informacji na całej twarzy przestępcy? A może zmusić go do chodzenia nago po ulicach miasta przez jakiś czas? Albo sprawdzić, jak daleko jest w stanie przeciągnąć samochód, przymocowany linami do jego powiek?

Mam nawet kilka pomysłów odnośnie piłki nożnej. Kiedy Ronaldo zostaje dotknięty w kostkę, przewraca się na murawę, chwytając się kurczowo dłońmi za twarz, jakby ktoś wylał na niego całą kadź kwasu. Coś takiego zakłóca płynność gry i może doprowadzić do niesprawiedliwego przyznania rzutu wolnego.

Chciałbym w związku z tym zasugerować, że jeśli tylko jakiś zawodnik cierpi na tego typu przeraźliwy ból, nie ma dla niego przyszłości i powinien zostać uśpiony. Naprawdę. Zalecam, żeby podczas każdego meczu obecny był weterynarz, a każdy, kto skręca się na ziemi jak bluzka opinająca ciało grubaski, dostawał w tył głowy strzał z urządzenia do humanitarnego uboju zwierząt.

To nie byłaby kara śmierci. To byłby akt miłosierdzia.

Niestety, z wielu powodów nie można za niewłaściwe zachowanie uśpić ucznia. Ani wytatuować mu na twarzy napisu "frajer". Cóż nam zatem pozostaje?

Mnie w szkole karano wiele razy, głównie dlatego, że nie chciałem grać w krykieta. Po prostu nie miało to dla mnie sensu. Siedzicie tam całymi godzinami, cierpiąc na koszmarny katar sienny, zanim ktoś nie poprosi was, byście stanęli przed trzema kijkami, podczas gdy olbrzymi chłopak o nazwisku Phil Lovell ciska w ich kierunku przedmiot, który najlepiej określić mianem "skały". Uważałem, że to czysty absurd, dlatego co tydzień wybierałem dwie godziny aresztu. Przebywałem wtedy w pomieszczeniu zamkniętym, katar sienny stawał się mniej dokuczliwy, nie ryzykowałem wybicia zębów, no i wszystko razem trwało dwie godziny. A nie dwa lata.

Areszt był zatem przyjemnością. A co z karami cielesnymi? Hm. Wyobraźcie sobie następującą scenę: wychowawca w internacie, najprawdopodobniej "kawaler", w zacisznym pomieszczeniu za zamkniętymi drzwiami chłoszcze kawałkiem trzciny pośladki atrakcyjnego czternastolatka. Przecież, na litość boską, brzmi to jak treść pierwszej strony Przewodnika katolickiego księdza autorstwa Maxa Moseleya.

W szkole wszyscy byliśmy bici dość regularnie, aż do chwili, kiedy jeden z kumpli nie odkrył sposobu, dzięki któremu miało się to już nigdy nie powtórzyć. Po tym, jak został złapany - sam już nie wiem za co, pewnie za spacer po ruinach w piżamie czy za coś równie idiotycznego - do swojego gabinetu wezwał go wychowawca i rozkazał mu nachylić się nad krzesłem. Potem opuścił mu spodnie, odkrywając, że kumpel ma pod nimi dziewczęce majtki z czarnej satyny. Biedaka jeszcze bardziej wytrąciło z równowagi to, że przy pierwszym smagnięciu kumpel jęknął delikatnie, prosząc o więcej….

Kolejne pięć razów bardziej przypominało pacnięcia. I od tamtej chwili skończyły się kary chłosty. Nie przywrócono jej nawet wtedy, gdy buchnąłem telewizor z sali lekcyjnej szóstej klasy i wystawiłem go na coroczną, organizowaną przez szkołę akcję charytatywną… dopuszczając się przy tym niewybaczalnego, haniebnego wręcz aktu żucia gumy.

A zatem: areszt jest bardzo wygodnym sposobem odbycia kary, kary cielesne są co najmniej podejrzane, a na bardziej wyrafinowane sposoby egzekwowania posłuszeństwa nie zgodzą się organizacje zrzeszające rodziców. Cóż zatem ma począć nowoczesna szkoła, kiedy jej uczeń dopuszcza się nieposłuszeństwa? Ostra nagana słowna jeszcze bardziej zachęci go do wybryków, publiczne upokorzenie to dla niego powód do dumy, a wszystko inne jest zakazane przez mięczaków u władzy.

Najgorszą karą dla dziecka, jaka przychodzi mi do głowy, jest nuda. Żeby ukarać niesubordynowanych uczniów, wystarczy sprawić, by zajęli się czymś nużącym i otępiającym, czymś, co nie prowadzi do niczego satysfakcjonującego - odpowiednikiem pracy w kamieniołomie w świecie dorosłych. Właśnie tak postępuję z urwisami naszych czasów: ich małe, żywotne ciałka zderzam z przeraźliwą nudą.

Pozwólcie, że ujmę to tak: najgorsza kara, jaką kiedykolwiek dostałem, polegała na wypisaniu tysiąca słów na wewnętrznej stronie piłeczki pingpongowej. Czułem się jak w piekle.

Wtedy wydawało mi się, że to, co muszę zrobić, nie ma najmniejszego sensu, tymczasem - o dziwo - dziś bardzo mi się przyda. Otóż wypisanie tysiąca słów na wewnętrznej stronie piłeczki pingpongowej przygotowało mnie do napisania tysiąca słów na temat Mazdy 6 Sport.

Tak naprawdę napisałem ich już 927 i nawet nie zacząłem jej jeszcze omawiać.

Jeszcze dłużej zeszło mi zabranie się za test tego samochodu. W dniu, kiedy do mnie przyjechał, usadowiłem się za kierownicą, zachęcony widniejącym z tyłu znaczkiem "Sport". Klekot spod maski, jaki rozległ się w chwili, kiedy przekręciłem kluczyk, zdradził, że tak naprawdę mam do czynienia z "Dieslem". Wysiadłem więc z Mazdy i udałem się do Londynu swoim Range Roverem.

Nazajutrz już miałem się nią przejechać, ale jakoś mi się odechciało. Trzeciego dnia nie miałem w planie żadnych wyjazdów, ale za to czwartego kroił mi się wypad do Didcot. Postanowiłem więc, że zachowam się jak profesjonalista. I rzeczywiście - byłem profesjonalistą aż do chwili, w której po raz kolejny zająłem miejsce w Range Roverze. Piątego dnia Mazda stała sobie spokojnie przed domem. I oto szóstego dnia… znowu tam stała.

Problem w tym, że zwykle, kiedy recenzuje samochód, próbuję wczuć się w osobę, która chciałaby go kupić. Tym razem wydaje mi się jednak, że nie spotkałem jeszcze nikogo, kto mógłby być zainteresowany nabyciem Mazdy 6.

Powiem wam, że przechodziłem obok niej wiele razy i muszę przyznać, że w żadnym wypadku nie jest to brzydki samochód. Nie jest też jakoś szczególnie piękny. Wyrażając to językiem młodzieżowych klubów: "Może i tak. Ale przez ulicę bym dla niej nie przeszedł…".

Dzisiaj w końcu go prowadziłem i mogę ujawnić, że jest beznadziejny. Zamontowanie sportowego zawieszenia, twardych foteli i szybkiej przekładni kierowniczej w napędzanym silnikiem Diesla rodzinnym hatchbacku kojarzy mi się z próbą sprzedawania biszkopcików dla dzieci z dodatkiem wódki. Efekt końcowy to brak komfortu i poczucie, że dźwignia zmiany biegów tkwi w wiadrze z kamykami.

Ale najgorsze w tym samochodzie jest to, że popełnia najcięższy możliwy grzech: jest nudny. W środku faktycznie czujecie się tak, jak we wnętrzu piłeczki pingpongowej. Mazda 6 to cztery i pół metra… niczego. Jeżdżąc nią, czułem się tak, jakbym został ukarany za coś, czego nie zrobiłem.