• Nasz rozmówca kiedyś spodziewał się, że najwięcej zdarzeń będzie np. zimą, czyli gdy warunki na drogach są ciężkie. W rzeczywistości jest inaczej — im jest piękniejsza pogoda, tym wypadki są częstsze i dużo tragiczniejsze w skutkach
  •  Zdaniem ratownika medycznego najgorsze zdarzenia są z udziałem dzieci. Te małe, niewinne istoty z nieswojej winy stają się ofiarami tragicznych splotów zdarzeń
  • Rozmawiamy o tym, jak wygląda praca w śmigłowcu. Załoga Eurocoptera liczy trzy osoby, a na pokładzie jest miejsce na jednego poszkodowanego
  • Więcej podobnych historii znajdziesz na stronie głównej Onetu

Jakie warunki muszą być spełnione, żeby śmigłowiec wystartował?

Mamy dwa rodzaje lotów. Jeden to jest transport międzyszpitalny i takie misje są planowane przez centrum operacyjne. Drugi rodzaj lotów to starty do wypadków i nagłych zachorowań — do takiej pracy angażują nas dyspozytornie medyczne. Z klasycznymi karetkami wygrywamy tym, że potrafimy szybko dotrzeć na miejsce, bo np. nie stoimy w korkach.

Do jakich zdarzeń lata śmigłowiec LPR?

Najpierw dyspozytor zbiera wywiad od świadka zdarzenia. Często ludzie opowiadają o sytuacji w emocjach. Zasadniczo latamy tam, gdzie jest zagrożenie życia i zdrowia.

Ile macie czasu na start śmigłowca?

Jeżeli lecimy do zdarzenia w dzień w promieniu 60 km, to w ciągu 3 minut musimy być w powietrzu. Natomiast jeśli lecimy dalej — w promieniu 60 do 130 km — to mamy 6 minut. Chodzi tutaj głównie o uzupełnienie paliwa i zaplanowanie lotu pod kątem ew. tankowania po akcji.

Śmigłowiec / helikopter LPR Foto: Grabowski Foto / Shutterstock
Śmigłowiec / helikopter LPR

Jak często wylatuje śmigłowiec LPR?

Nie pamiętam dyżuru, czy to dziennego, czy nocnego, żebyśmy nie wylatywali przynajmniej raz. Od czasu pandemii wiele jednostek naziemnych jest zaangażowanych w pracę przy COVID-19, np. czeka pod szpitalem na przekazanie pacjenta lub przechodzi dezynfekcję po transporcie chorego na koronawirusa. To przekłada się na liczbę angaży LPR — latamy bardzo często, w dzień i w nocy.

A jak LPR podchodzi do pacjentów z COVID-19?

Lecimy do każdego zdarzenia i zabieramy na pokład również pacjentów z COVID-19. Problem polega na tym, że po locie z pacjentem, który ma potwierdzony test na koronawirusa, cały śmigłowiec musi zostać zdezynfekowany i przez to jest wyłączony z lotów, bo ten proces trwa kilka godzin. Szczęśliwie sami radzimy sobie z Covidem.

Jak wygląda lądowanie śmigłowca, kiedy lecicie do wypadku? Przecież na miejscu nie będzie czekało na was lądowisko.

Generalnie staramy się przyziemić jak najbliżej wypadku. Jeśli chodzi o zdarzenia drogowe, to jeśli tylko jest możliwość, to lądujemy na drodze. Straż pożarna robi tutaj niesamowitą robotę i pomaga nam wylądować. Decyzję podejmujemy zawsze po obejrzeniu miejsca zdarzenia i z powietrza wybieramy bezpieczną lokalizację.

Co się dzieje, jeśli nie można wylądować tuż obok? Daleko niósł pan pacjenta do śmigłowca?

Słuszna uwaga, nie zawsze udaje się lądować zaraz obok. Wtedy niesiemy pacjenta na desce ortopedycznej lub noszach. Najdalej szedłem ponad kilometr.

Czy korzystacie z pomocy innych jednostek, żeby pokonać ten naziemny dystans do samego zdarzenia?

Tak, podwożą nas koledzy z innych służb, ale zdarza się, że pomagają nam osoby postronne. Do wypadku miałem okazję być podwożonym motocyklem, skuterem, a nawet jechałem na rowerze. Rozwiązania bywają czasem partyzanckie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Liczy się czas, na szczęście ludzie są bardzo pomocni.

Śmigłowiec / helikopter LPR Foto: Grabowski Foto / Shutterstock
Śmigłowiec / helikopter LPR

Skoro rozmawiamy o sprzęcie, to proszę opowiedzieć, jak wygląda wyposażenie śmigłowca LPR?

W telegraficznym skrócie jest to latająca karetka, ale śmigłowiec bardzo różni się od samochodu. Przede wszystkim jest dużo ciaśniej. Mamy na pokładzie całe spektrum sprzętu do podtrzymywania czynności życiowych pacjenta oraz ich monitorowania. Ponadto w helikopterze jest bardzo głośno, więc możliwości komunikacji są ograniczone. Jeśli tylko pacjent jest przytomny, to umawiamy się na sygnały gestami. Mamy też leki i sprzęt do zabezpieczenia urazów.

A czy śmigłowiec ma sprzęt, który umożliwiłby wyciągnięcie poszkodowanego z wraku?

Nie, śmigłowiec nie ma "hydrauliki". Taki sprzęt ma straż pożarna.

Z ilu osób składa się załoga oraz ilu pacjentów możecie zabrać ze sobą na pokład?

Podstawowa załoga to trzy osoby: pilot, lekarz oraz ratownik medyczny/pielęgniarz. Jeśli chodzi o to, ilu pacjentów możemy zabrać, to jest podobnie jak w karetce — mamy miejsce na pokładzie na jednego poszkodowanego.

Co, jeśli więcej osób wymaga pomocy?

Rolą dyspozytora jest zabezpieczyć wystarczającą ilość jednostek po zebraniu wywiadu. Zasada jest taka, że jeden pacjent — jeden zespół. Czy to lotniczy, czy kołowy. W sytuacjach zdarzeń mnogich, masowych jesteśmy zobligowani przeprowadzić triaż, który ma na celu wyłonić pacjentów priorytetowych. Wszystko po to, żeby uratować jak najwięcej ludzi. Te procedury obowiązują też naziemne jednostki.

Czy często jesteście pierwsi na miejscu?

Ostatni czas pokazał, że zwykle jesteśmy pierwsi. Straż pożarna robi, co może w ramach wykwalifikowanej pierwszej pomocy i zabezpiecza nam lądowisko, a my razem z nimi ratujemy życie. Ta współpraca pomiędzy LPR oraz PSP bardzo się ostatnio zacieśniła i to funkcjonuje coraz lepiej. Serdeczne pozdrowienia dla kolegów ze straży.

Może pan opowiedzieć o jakiejś sytuacji, kiedy było bardzo ciężko?

Czasem jestem świadkiem naprawdę strasznych scen. Ludzie igrają z prawami fizyki i bywa, że to kończy tragicznie. Jak byłem młodszy, to chciałem zostać motocyklistą. Przez to, co widuję w pracy, wyleczyłem się z tego na dobre. I tu nie chodzi o to, jak jeżdżą kierowcy motocykli, tylko o to, że są bardzo kiepsko chronieni. Niezależnie od tego, ile warstw profesjonalnej odzieży na siebie założą.

Śmigłowiec / helikopter LPR Foto: Grabowski Foto / Shutterstock
Śmigłowiec / helikopter LPR

Proszę powiedzieć, kiedy jest najwięcej wypadków.

Zanim dołączyłem do LPR, to wydawało mi się, że najwięcej zdarzeń będzie np. zimą, czyli gdy warunki na drogach są ciężkie. Życie pokazało, że jest dokładnie odwrotnie. Im jest piękniejsza pogoda, tym wypadki są częstsze i dużo tragiczniejsze w skutkach. Głównie chodzi tu o porę wakacyjną i przerwy świąteczne jak np. długi weekend majowy. Wtedy podróżują całe rodziny, w samochodach jest dużo dzieci, a kierowcy "cisną, ile fabryka dała", bo jest piękna pogoda. Kończy się to ogromnymi tragediami. Najgorsze zdarzenia są z udziałem dzieci. Te małe, niewinne istoty z nieswojej winy stają się ofiarami tragicznych splotów zdarzeń.

Czy te tragiczne sceny mają wpływ na pana życie prywatne?

Wypracowałem w sobie taki mechanizm obronny, że jak kończę pracę wieczorem, to nie pamiętam już, co było rano. Natłok nieszczęścia, dramatów i krwi jest ogromny, ale staram się nie rozpamiętywać tego typu zdarzeń. Myślę zawsze o kolejnym zadaniu i staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę.

Czy dobry samochód ratuje życie?

W teorii oczywiście, że tak. Praktyka to niestety zupełnie co innego. Chodzi o to, że ludziom się wydaje, że skoro mają "fajną furę" i stać ich na luksus, to znaczy, że mogą gnać bez opamiętania. Czasem takie przyciśnięcie gazu, szczególnie w mocnym samochodzie, w jakimś niefartownym miejscu może być tragiczne w skutkach — prawa fizyki są nieubłagane. Nie wiem, czym musielibyśmy jeździć, żeby faktycznie wychodzić ze wszystkiego cało. Póki co, to nowe samochody dają bardzo złudne poczucie bezpieczeństwa.

A jakim pan jest kierowcą? Widział pan wiele cierpienia na drogach.

Ja od dłuższego czasu jeżdżę jak "emeryt" i czuję się przez to dużo bezpieczniej. Ci "w kapeluszach" wbrew pozorom mierzą siły na zamiary i z reguły lepiej na tym wychodzą.

Czy wielu kierowców prowadzi pojazdy w stanie odurzenia?

Alkohol to zmora polskich dróg i jest wielu pijanych kierowców. Ale oczywiście my pomagamy wszystkim. Czasem zachowanie osoby bardzo trudne do ocenienia, bo pacjent z urazem czaszkowo-mózgowym, może na pierwszy rzut oka przypominać kogoś odurzonego. Ocenianie tego nie jest naszą pracą. My ratujemy życie najlepiej, jak potrafimy. Są organy, których zadaniem jest orzekać odpowiedzialność od osób pod wpływem środków odurzających.

Śmigłowiec / helikopter LPR Foto: Grabowski Foto / Shutterstock
Śmigłowiec / helikopter LPR

Wróćmy do tego, jak wygląda praca ratownika LPR. Mówił pan, że latacie w nocy. Jak to się odbywa?

To zdecydowanie najtrudniejszy kawałek chleba. W Polsce są cztery bazy, w tym moja, które udzielają pomocy całodobowo, ale pozostałe filie pracują do 20, a więc zimą też muszą latać po ciemku. Od jakiegoś czasu posługujemy się noktowizją i to znacznie podniosło nasze możliwości lądowania w nocy. Wcześniej polegaliśmy głównie na lądowiskach wyznaczanych przez straż pożarną, teraz jesteśmy bardziej samodzielni. Tak czy siak, przy tak małej widoczności każdy manewr to ryzyko.

Jaki obszar jest w zasięgu jednej bazy LPR?

Z reguły działamy w promieniu 60 km od bazy. Ale bywa, że jesteśmy wzywani dużo dalej. Wszystko zależy od tego, jaka jest dostępność innych jednostek. Wczoraj na dyżurze mieliśmy wezwanie np. na setny kilometr w linii prostej.

Czyli śmigłowiec zawsze lata w linii prostej?

Z reguły tak. Podlegamy oczywiście pod kontrolę lotów, tak jak wszystkie inne statki powietrzne, ale nasze uprawnienia są większe od prywatnych jednostek. Możemy np. przelecieć nad Puszczą Kampinoską lub wlecieć nad teren gęsto zabudowany — takie loty wymagają od innych pozwoleń lub są w ogóle niedostępne.

A jak wygląda komunikacja z kontrolą lotów?

Nasza baza jest niedaleko dużego lotniska kontrolowanego. Prawdą jest to, że mamy priorytet w przelocie nad lotniskiem. Ale musimy pamiętać, że tam pracują ogromne statki powietrzne i najważniejsze jest bezpieczeństwo. To kontroler lotu ustala strategię logistyki powietrznej i to on umożliwia nam jak najszybszy przelot.

Mnie osobiście ratownictwo lotnicze kojarzy się z operacjami z użyciem lin. Chodzi o to, że śmigłowiec wisi w powietrzu, a ratownik opuszcza się na sznurze do poszkodowanego.

Operacje z użyciem lin zdarzają się na południu Polski. Chyba najwięcej tego typu akcji wykonała baza w Sanoku obsługująca Bieszczady. Jeżeli chodzi o pozostałą część kraju, to klasycznie lądujemy i udzielamy pomocy.

Jak reagują ludzie, kiedy nagle przed ich domem ląduje śmigłowiec?

Ludzie są bardzo życzliwi i pomocni. Zdarzało się, że podmuch powietrza pozrywał dachówkę, ale nigdy nie spotkałem się z brakiem życzliwości. Prawie zawsze wszyscy pomagają. Czy to ktoś podwiezie nas na miejsce albo pomoże z noszeniem sprzętu.

Bardzo miło mi to słyszeć, że osoby postronne pozytywnie reagują na państwa obecność i chcą pomóc.

Często kończy się nawet podarunkami. Zdarzyło się, że ludzie proponowali nam marchewki ze swojego pola albo jajka z kurnika. To taki odruch serca, ludzie bardzo wdzięcznie dziękują nam tym, co mają. Zdarzyło się, że wracaliśmy z ciastem, albo czymś na obiad. My tego nie oczekujemy, ale lepiej się pracuje, kiedy w tych tragicznych okolicznościach ktoś uściśnie rękę i podziękuje.

Jak wybierany jest szpital, gdzie zabierany jest pacjent?

Wszystko zależy od tego, z jakim pacjentem się mierzymy. Gdy zabieramy poszkodowanego na pokład, to raportujemy jego stan do dyspozytora medycznego. On ma wiedzę o naszym położeniu, stanie pacjenta oraz o tym, co się dzieje w szpitalach i wybiera optymalne miejsce. Dla pacjenta z urazami wielonarządowymi, w ciężkim stanie, nie zawsze najbliższy szpital będzie najlepszy. Do innej placówki zabierzemy kogoś z ostrym zespołem wieńcowym, a do innej kogoś po ciężkim urazie.

Czy pana zdaniem pandemia wpłynęła pozytywnie na liczbę wypadków na polskich drogach?

Z mojej perspektywy niestety nie — wypadków było i wciąż jest bardzo dużo. Ja życzyłbym sobie, żeby nikt nas nie potrzebował, ale rzeczywistość jest zupełnie inna...