Okazuje się, że to prawda - i dowodzą tego nie tylko statystyki sprzedaży, gromadzone i wnikliwie studiowane przez gigantów branży samochodowej z Detroit i ich konkurentów, ale i liczba praw jazdy, które rokrocznie trafiają w ręce młodych Amerykanów. Coraz więcej nastolatków nie zawraca już sobie głowy mozolnym wkuwaniem zasad ruchu drogowego i zdawaniem kolejnego stresującego egzaminu ani mając lat czternaście, ani szesnaście, ani bodaj trzydzieści.

Szefowie największych firm samochodowych już od kilku lat gorączkowo eksperymentują, podsuwając zbuntowanej młodzieży a to "mikromobile", a to "smartmobile", a to pojazdy z napędem elektrycznym - krótko mówiąc, wszelkie możliwe dwuślady. Żaden eksperyment jednak nie spełnia pokładanych w nim nadziei: sprzedaż nieubłaganie spada. Socjolodzy i analitycy branży, których wezwano na pomoc, kręcąc z powagą głowami, zaczynają od konstatacji, że przyczyn takiego stanu rzeczy jest naturalnie wiele - najważniejszą jednak okazuje się brutalna prawda, że życie jest coraz droższe.

Przez blisko sto lat obiektem pożądania dla przedstawiciela klasy średniej był samochód - ale te czasy mamy już najwyraźniej za sobą. Dziś, jeśli mamy na coś wydać pieniądze, to nie tyle na "własny środek transportu", co na kosztowny smartfon i dobry notebook.

Burmistrzom wielkich miast, którzy od dziesięcioleci nie są w stanie poradzić sobie z problemem korków, w to graj: więcej podobnej rezygnacji i kapitulanctwa konsumentów, wzdychają! Europejczycy jednak, w odróżnieniu od praktycznych Amerykanów, nadal kurczowo trzymają się przyzwyczajenia do dysponowania "przestrzenią na własny użytek" podczas przejazdu z miejsca na miejsce. Niechby to był samochód klasy do bólu "ekonomicznej", bodaj kabina przypominała rozmiarami budkę telefoniczną - nieważne! Grunt, że jedzie, i że własny. Na paradoks zakrawa fakt, że jak chcą statystyki, jeśli idzie o ilość pojazdów osobowych przypadających na głowę mieszkańca, ojczyzna produkcji taśmowej i Forda T ustępuje dziś nie tylko Anglii, Włochom, Niemcom i Francji, lecz nawet Hiszpanii i, niewielkiej przecież według amerykańskich i europejskich pojęć, Japonii.

Państwa Europy Zachodniej zdecydowały się w tej sytuacji na serio wydać wojnę swoim krótkowzrocznym i egoistycznym obywatelom, którym ani w głowie zastanowić się nad ekologią, ekonomią i zdrowym stylem życia. Chcąc promować koncepcję "miasta bez samochodów prywatnych" prezydenci i burmistrzowie dużych ośrodków miejskich od ponad dziesięciu lat organizują "Car Free Days", czyli dni bez samochodu, apelując do mieszkańców, by bodaj na jeden dzień w roku zostawili swój samochód w garażu i podjęli próbę rozkoszowana się przechadzką lub niespieszną przejażdżką na rowerze po dobrze znanych ulicach.

Ostatnią z akcji tego rodzaju we wrześniu w Brukseli trudno uznać za szczególnie demokratyczną: centrum miasta i przylegające doń dzielnice po prostu zamknięto dla ruchu. Wyjątek uczyniono właśnie dla pojazdów komunikacji miejskiej, a oprócz niej - dla taksówek, rzecz jasna, dla pojazdów zaangażowanych w ratowanie zdrowia i życia (pomoc medyczna, różnego rodzaju pogotowia, policja) oraz pojazdom dyplomatycznym i samochodom, którymi poruszają się dziennikarze - z wyraźnym jednak ograniczeniem: wszyscy prócz służb ratunkowych zobowiązani byli do nieprzekraczania 30 kilometrów na godzinę.

Tymczasem poddani królowej brytyjskiej postanowili w tym roku nie odmawiać sobie prawa do komfortu i z blisko pięćdziesięciu rad miejskich, jedynie dwie chciały w ogóle wziąć udział w upamiętnieniu World Car Free Day. Władze municypalne usprawiedliwiają się kryzysem: nikomu nie chce się raz jeszcze zaciskać pasa… Za to w Hiszpanii, gdzie bezrobotna jest niemal co czwarta osoba, problem stał się niebyły: większość mieszkańców i tak oszczędza, jak może, na benzynie i serwisie pojazdów. W Car Free Day udział wzięła więc rekordowa - przeszło 550 - liczba miejscowości: kto nie miałby ochoty poświętować trochę za państwowe pieniądze?

Bez fiesty, za to dojrzale i długofalowo podchodzi do całego problemu Estonia: władze Tallina najpierw zniosły na tydzień opłaty za korzystanie z komunikacji miejskiej pasażerom legitymującym się kartą pojazdu - a skoro okazało się, że projekt powiódł się nadspodziewanie, postanowiono, że już od 2013 roku transport w Tallinie będzie bezpłatny dla wszystkich. To śmiałe, ale nadzwyczaj przyszłościowe posunięcie: Estonia stała się tym samym krajem najbliższym utopii, którą wieszczy międzynarodowy Instytut Inżynierów Elektrotechniki i Elektroniki (IEEE).

Grono tych wizjonerów ma nadzieję, że do roku 2040 samochody osobowe posiadane na własny użytek praktycznie znikną, przynajmniej w miastach: większość poruszać się będzie transportem komunalnym, a ci, którym marzy się "przestrzeń osobista" sięgną albo po taksówki prowadzone przez roboty, albo wynajmą samochód na godziny.