Ponad 100 wezwań z ITD dostali kierowcy w Rzeszowie i to tylko z dwóch fotoradarów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że za kierownicą siedzieli kierowcy pogotowia ratunkowego, którzy jechali ratować życie poszkodowanym - karetką na sygnale. Teraz siedzą nad "papierami" i denerwują się na Inspekcję Transportu Drogowego, bo ta bezmyślnie wysyła wezwania.
- Od początku tego roku, czyli w okresie zaledwie czterech miesięcy, dostaliśmy już ponad 100 pism wzywających nas do wskazania kierowcy, który dopuścił się przekroczenia dozwolonej prędkości. Dostajemy list z informacją, w której jest podana data zdarzenia oraz miejsce stacjonowania fotoradaru, brakuje jednak zdjęcia. Jak ja mam bez tego ustalić czy moja karetka była na sygnale? Dlatego wtedy rozpoczyna się długi i żmudny proces weryfikacji. Chodzi o namierzenie pracownika, przegląd procedury drogowej. To wszystko idzie do działu kadr gdzie dane trzeba ręcznie uzupełnić w przesłanym formularzu. Później to trafia do informatyków, którzy za pomocą lokalizatora GPS ustalają trasę danego pojazdu we wskazanym terminie. Na szczęście elektronicznie mamy podpięte "sygnały" i wiemy czy auto było uprzywilejowane. Na końcu ja to potwierdzam i wysyłamy do ITD, żeby cofnęli karę - mówi Mirosław Solecki, Zastępca dyrektora d/s techniczno-eksploatacyjnych.
Z powodu masowej korespondencji z Inspekcją, każdy pracownik odrywa się od swojej pracy przynajmniej na kilkanaście minut i to tylko do jednego mandatu.
- Nie ma problemu, gdy jest jedno wezwanie, ale gdy przychodzi ich jednorazowo 60 to już nie jest tak lekko. Już teraz pracownicy ocenili, że czeka ich kilkanaście godzin pracy - dodaje. - Najgorsze jest to, że tylko trzy wezwania były zasadne i dotyczyły pojazdów transportowych, a tak zwane "eski" i "pe" zawsze wyjeżdżają na sygnale na ratunek i nie powinny dostać wezwania. To są duże samochody, posiadające odpowiedni sprzęt i ludzi.
- Nasi kierowcy-ratownicy mają nie zwracać uwagi na fotoradary. Mamy wyższy cel! Szkolimy ich, by jechali bezpiecznie, ale nie ograniczali prędkości. Jedyne na co mają zrobić, to bezpiecznie dojechać do poszkodowanego - mówi dalej Solecki.
- Czy jeśli jedziemy do wypadku, mam jechać 50km/h? - zżyma się jeden z kierowców rzeszowskiego pogotowia, prosząc o anonimowość. - Przecież przy wypadku musimy być do 5 minut, żeby działać zgodnie z "łańcuchem przeżycia". Najszybciej jak to możliwe podjąć resuscytację. Jeśli inspekcja będzie nam wysyłała mandaty i ich nie anulowała, to pewnie my za to będziemy płacić z własnej wypłaty. Tak nie może być! Proponuję, żeby jakiś polityk zajął się tym tematem i ustawowo zwolnił przyjazdy uprzywilejowane z płacenia mandatów.
- Niech Pan zobaczy. Wypadek mamy pod Krakowem, ok 10 km stąd. Jadąc z dozwoloną prędkością, jesteśmy tam w ok. 11-12 minut. Mam powiedzieć rodzinie ofiary "przepraszam, ale nie chciałem ryzykować, że dostanę mandat i punkty karne"? Przecież nie uzbierałbym z wypłaty i "szmaty" ( prawo jazdy - przyp. red.) by mi dawno wzięli. No ludzie. Czy to jest normalne? - zostawia nas z otwartym pytaniem kierowca.
Dlatego szefowie pogotowia ratunkowego, uczulają kierowców, by nie patrzyli na ograniczenia drogowe, a warunki i bezpieczeństwo, by jak najszybciej dojechać na ratunek.
- Czy jest sens wysyłania karetkom tych wezwań? Jest to ogrom pracy. Oczywiście trzeba się pilnować, ale czy naprawdę jest sens? - mówi dalej twierdząc, że w skali kraju liczba wysyłanych mandatów jest liczona w tysiącach.
- Paragraf 161 Kodeksu Karnego o tym mówi, że musimy ratować życie. Nawet jeśli jesteśmy osobą prywatną, to w celu nadrzędnym możemy złamać przepis i gdy fotoradar czy policja nas złapią, to możemy iść do sądu i to wygramy. A w sprawie mandatów dla karetek na sygnale, może warto dać ITD bazę wszystkich karetek w Polsce, by nie prowadzić tej groteskowej przepychanki - kończy Solecki.
Inspekcja Transportu Drogowego twierdzi, że nie prowadzi postępowań mandatowy względem pojazdów uprzywilejowanych.