Od kiedy pracuje Pan w TOPR-ze?

Do pogotowia tatrzańskiego dołączyłem od razu po szkole i pracuję w nim już 25 lat. Pełnię tu funkcję nie tylko ratownika, ale też szefa transportu.

To nie jest zawód wybierany przypadkowo. Od zawsze chciał być Pan ratownikiem?

Nie wiem, czy o tym marzyłem jako dziecko, ale tak się potoczyły moje losy, że tu jestem [śmiech]. Wychowywałem się tu, więc środowisko górskie zawsze było mi bardzo bliskie, a pracując w TOPR-ze, można być ciągle w górach. To kuszący sposób na połączenie zawodu z pasją.

Dalsza część wywiadu pod materiałem wideo

Nie cierpi Pan na “górski paradoks”, czyli brak przyjemności z przebywania w górach?

Do tej pory nie zaobserwowałem u siebie takiego zjawiska, a oprócz tego jestem też przewodnikiem, więc w górach naprawdę spędzam większość swojego życia. Nie czuję efektu wypalenia, bo w takiej pracy nie da się popaść w rutynę – tu ciągle dużo się dzieje.

   Foto: Archiwum prywatne

Na liście ratowników TOPR-u powtarza się dużo nazwisk. To u Was rodzinne?

Mój ojciec też pracował w pogotowiu tatrzańskim, a poza tym Gąsieniców jest dużo w całym Zakopanem, więc nic dziwnego, że co jakiś czas w TOPR-ze pojawia się kolejny Gąsienica [śmiech]. W domu rodzinnym zawsze czymś człowiek nasiąknie i tak samo jest z miłością do gór, że jest przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Czy tak intensywne życie zawodowe zostawia w ogóle czas na życie prywatne?

Zostawia, bo każdy sam sobie “projektuje” swój czas. Wiadomo, jeśli ktoś jest w TOPR-ze na etacie, musi wyrobić swoje godziny tak jak każdy inny pracujący człowiek. My mamy jednak system zmian, który zakłada tygodniowy dyżur, a potem tak samo długi odpoczynek. Zdarza się więc, że jesteśmy ciągle w pracy, ale potem możemy być w domu.

Trudno zostać ratownikiem tatrzańskim?

Najpierw zostaje się kandydatem i taki staż trwa dwa lata. W jego trakcie trzeba odbyć wiele kursów, a na koniec zdać egzaminy i dopiero wtedy zostaje się ratownikiem ochotnikiem. Spośród tego grona co jakiś czas część ratowników przechodzi na pełen etat, bo bez zawodowej służby trudno byłoby zapewnić tak wysoki poziom ratownictwa. Ale bez rzeszy ochotników, którzy przychodzą dyżurować w czasie wolnym i wspierają np. nocne poszukiwania, też byłoby to ciężkie.

   Foto: Auto Świat

Jakie trzeba mieć predyspozycje w tym zawodzie?

Trudno nazwać po imieniu cechy, które powinien posiadać idealny kandydat. Każdy jest inny i... każdy może się nadawać. Są takie przypadki, że ktoś się nie sprawdza, ale to bardzo szybko wychodzi, że nie wpisuje się w towarzystwo. Nie mówię już nawet o technicznych zdolnościach, kiedy okazuje się, że kandydat nie radzi sobie z obsługą sprzętu ratowniczego. Cechy osobowościowe? Trzeba chcieć pomagać innym!

Wspomniał Pan o towarzystwie. To hermetyczne grono?

Elitarność TOPR-u wynika przede wszystkim z tego, że TOPR jest jeden. Ale nie jest to jakieś zamknięte towarzystwo, a tarcia towarzyskie to u nas rzadkość. Zdarzają się chyba tak jak wszędzie, ale raczej dobrze się dogadujemy i wychodzi nam praca zespołowa – jeden uzupełnia drugiego.

Jak wygląda typowy dzień w centrali tatrzańskiego pogotowia?

W każdym sezonie specyfika pracy jest inna, bo różnią się potrzebnym sprzętem i przygotowaniem do szybkiego wyjścia. Najczęściej wygląda to tak, że ratownicy schodzą się o 8.00 rano i zmieniają mniejszą ekipę nocnych wartowników. Punkt pierwszy to zorganizowanie wszystkiego potrzebnego do ewentualnej akcji na podstawie warunków atmosferycznych. W sprawdzeniu sprzętu mieści się też przejrzenie środków transportu, czyli śmigłowca, samochodów i quadów. Ratownicy muszą też zadbać o sprawność fizyczną, dlatego czekając na wezwanie, spędzamy sporo czasu na siłowni i ściance wspinaczkowej w obiekcie.

   Foto: Auto Świat

Jaką rolę odgrywają u Was samochody?

Biorą udział we wszystkich akcjach, które nie wymagają użycia śmigłowca. Zawsze trzeba starać się dotrzeć nimi jak najbliżej poszkodowanego, bo na nogach tak szybko się tego nie zrobi. Dlatego właśnie dbałość o sprawność tego sprzętu musi być najwyższa. Mówię tu nie tylko o sprawdzeniu poziomu paliwa czy naładowania, ale też stanu ogumienia łańcuchów czy stosownego do pory roku wyposażenia. Tylko w taki sposób możemy uniknąć przykrych niespodzianek w czasie akcji.

Jak w tak trudnych warunkach sprawdza się Skoda Enyaq iV?

Skoda Enyaq pełni u nas funkcję samochodu pomocniczego wykorzystywanego w codziennym życiu służbowym. Nasza działalność to nie tylko ratownictwo, ale też prognozowanie stopnia lawinowego czy poszukiwania z wykorzystaniem dronów i do takich zadań delegujemy te samochody. Kiedy mamy pojechać na akcję do Morskiego Oka, wolimy zrobić to autem elektrycznym, bo poruszając się między turystami, nie emitujemy ani spalin, ani hałasu. I dla nas to duża przyjemność.

   Foto: Auto Świat

Czy “elektryki” mają jakieś inne atuty na służbie?

Nie trzeba jeździć nimi na stacje paliw, bo wystarczy podłączać je do gniazdka. Ale przede wszystkim są od razu gotowe do działania z pełną mocą. Wypinasz wtyczkę i bez zastanawiania się, czy silnik jest już rozgrzany, wiesz, że samochód jest gotowy “na full”. U nas to działa, bo od razu potrzebujemy dużej mocy i dużej sprawności.

Jak często wyrusza Pan na akcje?

To zależy. Wiadomo, że w sezonie letnim jest najwięcej zgłoszeń, a między sezonami niewiele się dzieje. Każdy tydzień przynosi nam jednak jakieś zadania, które trzeba zrealizować. Nie ma tak, żebyśmy siedzieli bezczynnie.

Najtrudniejsze przypadki zdarzają się właśnie w lecie?

Wtedy jest większy ruch na szlakach, więc faktycznie jest więcej interwencji, ale trudniejsze akcje zdecydowanie przypadają na okres zimowy. Nie tylko przez krótszy dzień i szybko zapadający zmrok, ale też warunki, czyli temperaturę i zagrożenie lawinowe. Oba sezony diametralnie się różnią, ale w żadnym nie jest łatwo.

Czy wyruszając komuś na pomoc, martwi się Pan o swoje życie?

Człowiek zawsze się czegoś boi, ale w trakcie akcji nie ma czasu na myślenie o tym. Kiedy masz coś ważnego do zrobienia, musisz się na tym skoncentrować, żeby zrobić to jak najlepiej. W naszym przypadku “najlepiej”, czyli tak, by nie skrzywdzić ani siebie, ani nikogo dookoła, a jednocześnie udzielić komuś skutecznej i szybkiej pomocy. Kierowca ambulansu spieszący się do poszkodowanego musi uważać, żeby nikogo nie potrącić po drodze. My mamy bardzo podobnie, a na lęki nie ma i czasu, i miejsca.

Co zaleciłby Pan turystom przed zimową wyprawą w góry?

Przede wszystkim rozsądne dobranie trasy do własnych umiejętności. Góry oferują coś dla każdego, więc to nie jest tak, że trzeba iść jednego dnia na Rysy, a drugiego na Kościelec. Lepiej zadbać o spokojny górski rozwój i powoli zwiększać sobie poziom. Warto pamiętać też o zabraniu czołówki czy tzw. lawinowego ABC, czyli kompletu wyposażenia na kryzysowe sytuacje.

   Foto: Auto Świat

Jaki szlak w Tatrach lubi Pan najbardziej zimą?

Wszystko zależy od warunków, a nie od tego, na co mam akurat ochotę. Przy dobrej pogodzie mogę pójść wyżej. Przy gorszej mogę spędzić miło czas gdzieś niżej, chodząc po ładnych dolinach. Nasze góry oferują pełen wachlarz możliwości i zawsze można znaleźć coś dla siebie. Pamiętajmy, że nie musimy za wszelką cenę realizować zbyt ambitnych planów. Natura dyktuje nam warunki, do których musimy się dostosować.

Co w szczególności warto sobie odpuścić w zimie?

Na pewno zimą nie warto się zapuszczać na Rysy podczas trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego. Jeśli ktoś ma doświadczenie i spędził już w zaśnieżonych górach wiele dni, chodzi w rakach, ma czekan, a do tego panują perfekcyjne warunki, to góry stoją dla niego otworem. Ale jak jest groźnie, nie róbmy nic na siłę.

Jakie błędy turystów najbardziej rzucają się Panu w oczy?

Myślę, że nikt nie wzywa pomocy bez potrzeby. Jeśli już ktoś decyduje się na telefon z prośbą o ratunek, to znaczy, że nie umie sobie sam poradzić. Nie patrzę więc na turystów przez pryzmat tego, co mnie denerwuje. Wiedziałem, na jaką pracę się decyduję i chętnie ją wykonuję, więc kiedy ktoś mówi, że potrzebuje pomocy, to zawsze traktuję to poważnie.