- Mój rozmówca zawodowo sprowadza samochody z USA. Niejedno w życiu widział, przed wieloma rzeczami mnie przestrzegł
- Ze Stanów sprowadza się w zdecydowanej większości auta po szkodzie. Raz większej, raz mniejszej, ale zawsze szkodzie. Bywa, że kupuje się kota w worku. Zawsze tak jest?
- Mój rozmówca na pytanie, czy sam kupiłby w komisie samochód sprowadzony ze Stanów, odpowiedział, że raczej nie. Czegoś tu nie rozumiem, dlatego dopytałem
Z prośbą o wyjaśnienie tego fenomenu – opłacalności sprowadzania używanych samochodów zza oceanu – zwróciłem się do właściciela jednej z wielu działających w Polsce firm zajmujących się organizowaniem importu używanych samochodów z egzotycznych kierunków. Mirek (imię zmienione) twierdzi, że jego klienci w większości są zadowoleni (sprawdziłem: wygląda na to, że Mirek mówi prawdę), ale nie chce, jak to określa, "gwiazdorzyć". Twierdzi, że choć konkurencja rośnie, na brak klientów nie może narzekać, bo dostępność samochodów, ich ceny oraz kurs dolara robią swoje. To się opłaca.
Pojawia się jednak szereg wątpliwości dotyczących stanu tych pojazdów. Doświadczenie podpowiada, że wiele aut sprowadzanych z tego kierunku ma przeszłość powypadkową albo skrajnie powypadkową. O wszystko, co dotyczy samochodów sprowadzonych z USA, zapytałem mojego rozmówcę. Łącznie z tym, dlaczego on sam nie kupiłby auta ze Stanów w komisie.
Maciej Brzeziński: Wszystkie samochody ściągane z USA to wraki?
Mirek: Ależ skąd! To są różne samochody, rozbite i nierozbite, niektóre prawie nie do kupienia w Polsce w inny sposób, przynajmniej nie za normalne pieniądze. Chyba nie uważasz, że ludzie są tak głupi i sprowadzają z USA samochody tylko dlatego, że są gorsze niż te z Niemiec? A muszę powiedzieć, że jest ruch w interesie jak chyba nigdy wcześniej, ja w każdym razie nie pamiętam, żeby kiedyś kręciło się lepiej. Co nie znaczy, że kupiłbym sprowadzony z USA samochód stojący w komisie – co to, to nie (śmiech).
MB: Czegoś nie rozumiem: sam nie kupiłbyś samochodu sprowadzonego z USA stojącego w komisie, ale ściągasz ze Stanów samochody i je sprzedajesz. Twoi klienci to frajerzy?
Mirek: Moi klienci są na ogół zadowoleni z naszej współpracy, prowadzę normalną firmę, zajrzyj na Facebooka czy do Google’a i sam się przekonaj. I nie są to frajerzy. Wręcz przeciwnie: są to ludzie, którzy nierzadko z pełną świadomością poszukują nietuzinkowego samochodu, są gotowi chwilę poczekać, aby ostatecznie nie przepłacić, a nawet – przy minimalnym ryzyku – zrobić naprawdę fajny interes samochodowy.
MB: Wciąż nie do końca rozumiem. Wytłumaczysz, jak to działa?
Mirek: Szukając samochodu do sprowadzenia z USA, najczęściej korzysta się z oferty potężnych firm aukcyjnych, np. IAAI (Insurance Auto Auctions – red.) albo Copart – to dwie największe firmy obsługujące amerykańskich ubezpieczycieli. Jeśli chcesz zobaczyć, czym handluje się na tych aukcjach, to otwierasz stronę i masz – za darmo. Dopóki nie licytujesz i nie upierasz się, by zobaczyć dokumenty, nie musisz się nawet rejestrować. Więc każdy może sobie to zobaczyć. W każdym razie na tych aukcjach pojawiają się tysiące, dziesiątki, setki tysięcy samochodów, które możesz wyszukiwać według swojego uznania. To działa trochę tak, jak jeden z naszych polskich portali aukcyjnych jeszcze parę lat temu: część samochodów można licytować i za ile wylicytujesz, za tyle kupisz, część ma ustawioną cenę minimalną i jeśli na koniec licytacji ta cena jest niższa od minimalnej, to albo ci sprzedadzą, albo nie sprzedadzą. Są też aukcje z opcją „kup teraz” – w takim wypadku to już od ciebie zależy, czy płacisz tyle, ile chcą z góry, czy też licytujesz z nadzieją, że wyjdzie taniej.
Na tych aukcjach trafiają się też samochody od prywatnych użytkowników oraz oferowane przez salony, no ale to mniejszość.
Na stronie są zdjęcia i – to już amerykańska specjalność – krótkie filmiki, na których możesz posłuchać silnika. To może i śmieszne, ale jeśli kupujesz samochód, nie mogąc go obadać z bliska, to jest to cenne: czasami masz samochód solidnie rozpruty, a silnik ćwierka jak nowy. Ale bywa, że to właśnie silnik jest problemem i to też słychać.
MB: To ile jest samochodów powypadkowych na tych aukcjach?
Mirek: Mnóstwo, ale są nie tylko powypadkowe, nikt tego nie ukrywa. Są więc auta po zalaniu (Fresh water), popowodziowe (Flood), spalone (Total burn), po gradobiciu (Hail), z odpalonymi poduszkami (Airbags deployed), z nieodpalonymi poduszkami (Intact), jeżdżące (Run&Drive) i takie, które tylko odpalają (Starts) albo nie odpalają (Stationary). Zdarzają się nawet samochody z paroma dziurkami po kulach, zgnite w środku (Biohazard), po aktach wandalizmu… Ja to widzę tak, że zdarza się, że ktoś nie może spłacić auta, wie, że mu je zabiorą i w złości je niszczy, a potem my to kupujemy i naprawiamy. W każdym razie przy każdym samochodzie jest opis, tytuł prawny i takie tam, tak więc z grubsza wiesz, w co wchodzisz.
MB: I to są te okazje?
Mirek: Poczekaj. Tak to jest z samochodami przejętymi przez ubezpieczycieli – większość ma jakiś problem, ale też niektóre wypadki, które w USA dyskwalifikują samochód, dla nas są drobiazgiem. W USA trudno w sensownych pieniądzach i w dobrym standardzie naprawić samochód nie tylko po wypadku, ale i po małej obcierce. Jak się czasem patrzy na zrobione u nich klasyki, to po prostu oczy bolą, jakby mechanicy i lakiernicy u nich mieli tylko lewe ręce. U nas czasem ściany gipsuje się lepiej – i dlatego często nie takie złe auta trafiają na sprzedaż. Sprzedają je, bo porządna odbudowa jest za droga.
Są też samochody bez uszkodzeń, z minimalnymi uszkodzeniami, z usterkami mechanicznymi albo wręcz idealne (Normal wear). Czyli w każdym, każdym stanie, jaki chcesz – zresztą wyniki wyszukiwania możesz zawęzić do wyszukiwanej grupy, np. aut po zalaniu albo w pełni sprawne. Zdarza mi się kupować samochody naprawdę idealne – uszkodzony przycisk od otwierania dachu to nie jest problem wart roztrząsania, prawda? Albo kupujesz samochód z awarią mechaniczną (nie pali), a potem miła niespodzianka: ktoś zamontował zły akumulator, i to cała usterka. Bywa i odwrotnie – samochód jest lekko uszkodzony blacharsko i o tym wiesz, ale oprócz tego np. coś wylało się w bagażniku i masz kawałek wiązki do wymiany, jakiś silniczek…
MB: Kupujesz kota w worku?
Mirek: W jakimś zakresie tak. To jest takie nie tyle ryzyko, co rodzaj obstawiania w ciemno: czasem roboty z autem jest mniej niż się wcześniej wydawało, a czasem więcej, ale z grubsza wiesz, na co się decydujesz.
MB: A jakie samochody sprowadzasz najczęściej?
Mirek: Fajne, najczęściej. Ustalmy: nie opłaca się sprowadzać z tak daleka bardzo tanich, starych samochodów, które możesz kupić bez problemu w Europie. Transport z USA kosztuje. Tak więc najczęściej klienci zamawiają samochody typowo amerykańskie, których w Europie jest mało albo nawet europejskie marki, ale z wyższej półki – sportowe Mercedesy, BMW. Wtedy ma to największy sens.
MB: Porozmawiajmy o kosztach. Ile to wychodzi? Ile to trwa?
Mirek: Dużo zależy, skąd auto płynie, a także od okoliczności. Jeśli samochód dotrze w trzy tygodnie, to znaczy, że miałeś sporo szczęścia, akurat był wolny kontener. Gdy zdecydowanie nie masz szczęścia, są jakieś braki w papierach, to może wyjść nawet trzy miesiące – ale to drugie ekstremum. Co do kosztów, to np. transport z Kalifornii jest bardzo drogi, wychodzi około 2000 dolarów, z Nowego Jorku jest nawet dwa razy taniej. Ale musisz jeszcze doliczyć opłatę aukcyjną, która jest różna w zależności od wylicytowanej kwoty i ubezpieczyciela, który sprzedaje samochód. Pamiętaj o podatku VAT, o cle, w Polsce masz jeszcze do zapłaty akcyzę. Jeszcze transport z Niemiec, jeśli pakujesz auto na statek płynący z USA do Niemiec. Jakbyś chciał sam to wszystko ogarnąć, to popłyniesz organizacyjnie i kosztowo. To pole do działania firm, które ci to – jako końcowemu klientowi – wszystko zorganizują, korzystają z efektu skali, minimalizują koszty i dzięki temu same zarabiają ku obopólnemu zadowoleniu.
MB: Sprowadzasz samochody mocno rozbite?
Mirek: Nie. Raczej delikatnie stuknięte, nawet mogą mieć wystrzeloną pirotechnikę pod warunkiem niewielkich uszkodzeń z zewnątrz. Trzeba też uważać na papiery, aby nie kupić samochodu, który potem może zostać uznany za odpad. Historia zna takie przypadki, że klient kupił w komisie samochód ściągnięty z USA, auto było ładnie naprawione i jeżdżące, a po jakimś czasie zgłosił się do niego urząd, że jeździ nielegalnie sprowadzonym odpadem. Nikogo nie obchodzi, że samochód jeździ, ma ważny przegląd i ubezpieczenie – masz odpad, którego nie masz prawa mieć. I jest problem. Dlatego napisz, że jak ktoś chce auto ze Stanów, to niech lepiej korzysta z pomocy specjalistów.
MB: A jak ogarnąć światła, kierunkowskazy?
Mirek: W tej chwili nie ma z tym najmniejszego problemu – w większości przypadków. Są fachowcy, którzy ogarniają niezbędne przeróbki nawet w całkiem nowych, typowo amerykańskich modelach, jak np. Camaro, którego nie ma w Europie. Rozklejają lampy, dolutowują moduły np. przeciwmgłowe, zmieniają kolor kierunkowskazów z czerwonych na pomarańczowe. W wielu autach można wkleić zupełnie nowe moduły optyczne w reflektorach, ale to zwykle nie ma sensu. Z mojego doświadczenia wynika, że diagności nie przepuszczają czerwonych kierunkowskazów, nie odpuszczą braku światła przeciwmgielnego, ale przymykają oko na reflektory symetryczne, bo to w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia.
Sporo aut ma zresztą pomarańczowe kierunkowskazy i nic nie trzeba robić, niektóre mają nawet światło przeciwmgielne.
W ogóle to jest ciekawy temat, jak masz reflektory bez europejskiej homologacji, to w teorii masz problem, nawet jeśli da się je przestawić czy dostosować. Ale w praktyce diagności to ludzie myślący, jeśli nie powodujesz żadnego zagrożenia, to nie ma o co kopii kruszyć.
MB: I potwierdzasz, że klienci kupujący te samochody w Polsce są zadowoleni?
Mirek: W większości przypadków tak. Zobacz, tu nie ma miejsca na żadną hochsztaplerkę, bo nie jest tak, że najpierw sprowadza się samochód, potem go robi, a dopiero potem szuka klienta, wciskając mu kit, że nie wiadomo, co tu się działo. Niektórzy tak robią, ale teraz większość firm sprowadzających auta z USA, my przynajmniej, najpierw mamy zamówienie, a dopiero potem działamy. Przychodzi klient, mówi, jakie chce auto i jaki ma budżet i dopiero potem szukamy, a zanim zalicytujemy, zapada decyzja ze strony klienta. Albo w ogóle klient najpierw sam znajduje sobie samochód np. na Copart i mówi, że chce go mieć. To ustalamy warunki, liczymy koszty i próbujemy go kupić, jak nie uda się za pierwszym podejściem, to szukamy dalej. Zanim zalicytujemy, analizujemy papiery tego samochodu, żeby nie było przypału. I klient wie, w co wchodzi, a potem albo zamawia dostosowanie samochodu, wszystkie naprawy i chce mieć pojazd gotowy do rejestracji albo bierze go takiego, jak przychodzi i dalej naprawia go we własnym zakresie.
MB: Ale nie kupiłbyś auta z USA stojącego w komisie…
Mirek: No właśnie niekoniecznie, bo wiem, co się czasem za tym kryje. Niektóre samochody są tak potłuczone, że z dwóch nie zrobiłbyś jednego. A potem nie zawsze da się dotrzeć do źródła np. ze zdjęciami samochodu po szkodzie. Czasem się da, a czasem nie da. Niektóre można naprawić tylko przez przeszczep – i wtedy technicznie są prawie idealne, ale wiesz, czym to pachnie... Wiedząc, że większość samochodów sprowadzanych do Polski z USA z jakiegoś powodu trafiło na aukcję, wolę znać ten powód, że tak powiem, u samego źródła. I jak jest to drobiazg, nie ma problemu, a jak jest coś większego, to świadomie decyduję. Pamiętaj, że są handlarze, którzy kupują na handel, inwestują w auto swoje pieniądze, wiedzą, że będą potem szukać klienta, a więc musza więcej zarobić i czasem muszą iść na skróty.
MB: Reasumując: co zyskuję, kupując samochód ściągnięty z USA?
Mirek: Weź np. samochody z Niemiec czy z dalszej Europy: czy one są jakkolwiek lepsze, choć droższe? Owszem, możesz kupić furę na aukcji Auto1 czy gdzieś tam i wtedy masz z grubsza pewny zakup, ale wtedy naprawdę nie jest tanio. A jak ma być tanio, tu kupujesz nierzadko taki szrot, że głowa mała.
W USA działa CARFAX, trudno wymazać historię samochodu, ilekroć samochód trafia do warsztatu, informacja obowiązkowo wędruje do systemu. Więc na koniec masz albo bardziej pewny zakup, albo lepszy stan za mniejsze pieniądze, albo i jedno, i drugie. Niejeden klient sprowadził sobie z USA samochód za 70 proc. europejskiej ceny już po doliczeniu wszystkich kosztów i ma auto, któremu nic nie dolega. Albo ma coś specjalnego.
MB: Jak to jest z tym CARFAX-em?
Mirek: To jest taki system, do którego wpisuje się wszelkie zdarzenia związane z samochodem – obowiązkowo. Obejmuje to szkody ubezpieczeniowe, przeglądy, większe naprawy. Jeśli twój samochód trafia nawet do prowincjonalnego warsztatu na naprawę błotnika, to ten warsztat musi wpisać to do systemu, tak jak u nas stacje kontroli pojazdów wpisują stan licznika podczas przeglądu. Potem każdy za drobną opłatą może wyciągnąć dane z CARFAX-u na temat konkretnego samochodu. Zdarza się, że w systemie nie ma żadnych wpisów, ale to oznacza, że samochód nie był serwisowany albo że ktoś robił wszystko samodzielnie, ale to rzadkość. Najczęściej na podstawie CARFAX-u dowiesz się bardzo precyzyjnie, co się działo w samochodzie i w jakim zakresie. Dotyczy to wszystkich aut po 2000 roku.
I jeszcze masz system statusów, które opisują bardzo dobrze stan prawny samochodów: jedne mogą być sprzedane tylko na eksport, inne podlegają naprawie i ponownej rejestracji, jedne są ewidentnie odpadem, a inne nie. Rynek kręcenia liczników w samochodach z USA dzięki temu praktycznie nie istnieje, co z mojego punktu widzenia jest zaletą. A w Niemczech, dajmy na to, specjalnie chyba nie wprowadzają żadnego centralnego systemu monitorowania aut, żeby łatwiej je było wypchnąć na eksport. Dalej wolisz samochody z Niemiec?