Z pewnością tak, jednak droga do tego rodzaju motoryzacyjnego szczęścia jest lub będzie długa i kręta. A wysoka jakość i trwałość samochodu to wartości, za jakimi tęskni chyba każdy właściciel auta, który posiadał kiedyś lub użytkował pojazd stworzony przed wdrożeniem planowanego starzenia produktów i marketingu opartego na nieopłacalności naprawy.

Coś, co kiedyś mogło być jeszcze uznawane za spiskową teorię dziejów, dziś jest już na porządku dziennym. Producenci przyzwyczaili nas do sprzętu AGD, który psuje się zaraz po zakończeniu gwarancji. A to coś się zawiesi, a to zablokuje – każda marka ma swój sposób na to, żeby klient wkrótce wrócił po kolejny zakup.

Nikogo nie dziwi, że czajnik elektryczny trzeba wymieniać co trzy lata, a pralkę lub lodówkę co pięć lat. O ile jednak w przypadku drobnego sprzętu da się to jeszcze przełknąć, o tyle w przypadku bardziej kosztownych zakupów pojawia się realny problem finansowy. Czajnik można kupić za 100 zł, ale z samochodem będzie już znacznie trudniej. Czyli jednak trzeba naprawiać?

Niestety, jeżeli chodzi o trwałość, to przemysł motoryzacyjny od jakiegoś czasu z powodzeniem stosuje metody, wykorzystywane przez producentów sprzętu AGD. Jak to działa? Metoda jest banalnie prosta. Trzeba zaprojektować produkt tak, aby… Niezawodnie coś się w nim zepsuło po określonym czasie użytkowania lub np. przebiegu. Samo programowane starzenie produktu jednak nie wystarczyłoby do zmuszenia użytkownika do dokonania zakupu nowego produktu. Potrzebna jest jeszcze taka konstrukcja urządzenia, która przy odpowiednio skalkulowanych cenach części zamiennych uczyni jego naprawę kompletnie nieopłacalną.

Sprawdzone sposoby na niezawodną awarię (i kasę)

Jak to zrobić? Można na przykład tak zaprogramować sterownik centralnego zamka, aby zawiesił się po określonej liczbie cykli zamykania i otwierania samochodu i zgłosił błąd. Następnie zamknąć moduł centralnego zamka wraz z innym sterownikiem we wspólnej, nierozbieralnej obudowie – i gotowe. Ta druga metoda ma wiele inkarnacji. Producenci są tu wyjątkowo sprytni, bo wybierają elementy najbardziej podatne na uszkodzenie i integrują je z innymi podzespołami, aby podnieść cenę części zamiennej poprzez zmuszenie kierowcy i właściciela do zakupu dużego, skomplikowanego podzespołu.

Weźmy na przykład przepływomierz powietrza – typowa część serwisowa. Bardzo wrażliwa w autach z instalacją gazową. Kiedyś można było kupić taki przepływomierz oddzielnie w formie niewielkiego czujnika. Nie był on tani, ale zakup miał jeszcze jako taki sens. Jednak kreatywni animatorzy nowoczesnego biznesu doszli do genialnego wniosku: po co sprzedawać sam czujnik, kiedy można go zintegrować z obudową filtra powietrza, a w niej umieścić jeszcze elektroniczny moduł sterujący? Tak się robi pieniądze. Oczywiście kosztem właścicieli samochodów.

Nic się nie psuje? Nie przejmuj się. Niedługo zacznie

Producenci dają też sobie świetnie radę, kiedy trzeba tak zaprojektować urządzenie mechaniczne, aby zbyt długo nie działało. Załóżmy, że jakiś mechanizm składa się z 5 ruchomych części. Wystarczy jedną z nich wykonać z plastiku zamiast z metalu, a już mamy pewność, że za jakiś czas coś przestanie działać. W ostateczności można też uniemożliwić właścicielom aut naprawę główną skomplikowanego silnika, który jest bardzo drogi, nie wypuszczając na rynek nadwymiarowych tłoków i panewek, które umożliwiałyby szlif cylindrów i czopów wału korbowego w zużytym silniku.

Są jednak marki, które poza powyższymi trikami stosują też ten najprostszy i najbardziej prymitywny z możliwych sposobów na szybkie zestarzenie się samochodu. Wiedzą to dobrze klienci pewnej dystyngowanej marki, uznawanej za luksusową, której auta dostawcze mają po dwóch latach użytkowania przerdzewiałe drzwi. Bo chyba nikt nie uwierzy w to, że to przypadek i w XXI wieku nie ma sposobu na skuteczne zabezpieczenie blach przed korozją.

Na koniec coś z mojego prywatnego podwórka. Jakiś czas temu kupowałem sobie elektryczną szczotkę do zębów. Miła sprzedawczyni zapytała, czy chcę droższą, czy tańszą. Odpowiedziałem, że może kupię droższą, bo przecież będę jej używał przez lata, skoro ma wymienne końcówki. Wiecie, co usłyszałem wtedy od sympatycznej sprzedawczyni?

„Ależ proszę Pana! To już nie te czasy, o których Pan myśli. Dziś mamy filozofię planowanego starzenia produktu. Czy kupi Pan tańszą, czy droższą szczoteczkę, to i tak za dwa-trzy lata coś się w niej niezawodnie zepsuje. Tak jest to zaplanowane. Nie da się już nic na to poradzić”.

Inżynier musi dziś znać "gen planowanego zepsucia"

Kiedyś inżynier miał umiejętność projektowania czegoś, co spełni oczekiwania użytkowników i będzie trwałe, niezawodne. Dziś ma projektować przede wszystkim coś, co przyniesie maksymalny zysk i zmusi klienta do ponownego zakupu. Kto za to płaci? Oczywiście – użytkownik.

Dlatego raz jeszcze życzę kierowcom tego jednego cudownego prezentu, jaki mógłby nam zrobić przemysł motoryzacyjny, albo – rozmarzyłem się – urzędnicy z Unii Europejskiej: dopuszczania do sprzedaży tylko tych samochodów, których producenci zadeklarują, że nie stosują planowanego starzenia produktów. Ani sztucznej, wymuszonej integracji części w duże i kosztowne podzespoły – jak w pralkach, gdzie aby wymienić łożysko bębna za 20 złotych, trzeba kupić stukrotnie droższy cały bęben, bo jest on fabrycznie nierozbieralny.

Jeżeli macie jakieś doświadczenia z programowanym starzeniem swoich aut i wymuszaniem zakupu całych podzespołów zamiast prostych, pojedynczych części, piszcie – zapraszamy do komentowania. Najciekawsze komentarze chętnie zacytujemy w dedykowanym artykule.