Era wolnossących silników w BMW dobiegła już jakiś czas temu końca. Dziś każdy nowy model bawarskiego producenta wyjeżdżający od dilera ma silnik z doładowaniem, ale… nie zawsze moc odpowiadającą wymaganiom klienta. Często jest więc tak, że (nie)szczęśliwy nabywca pierwsze kroki po wyjechaniu z salonu kieruje do speca od tuningu, który – stacjonarnie lub zdalnie "po kablu" – doda silnikowi nieco wigoru. "A czy serwis ma szansę coś zauważyć?" – niepokoi się klient. "Nieeee, jakby to robił jakiś partacz, to może, ale my działamy tak, że nikt niczego nie zauważy" – uspokaja łasy na pieniądze fachowiec. "To działamy?". "Oczywiście".

Niestety, prawda jest zgoła odmienna. Oprogramowania w BMW nie da się zmienić tak, by ASO o tym się nie dowiedziało. Owszem, czasem zajmie to więcej czasu, bo np. podczas serwisu olejowego pracownik nie sprawdzi tego, co trzeba, ale na to, że modyfikacja przejdzie niezauważona, nie ma co liczyć.

Problem polega na tym, że co poniektórzy tunerzy wprowadzają swoich klientów w błąd, (nie)świadomie informując ich o tym, że modyfikacja jest w 100 proc. niewykrywalna.

Podobny przypadek – ku przestrodze – opisała na swoim facebookowym profilu jedna ze znanych w środowisku firm zajmujących się m.in. kodowaniem aut BMW (i nie tylko).