Funkcjonariusze drogówki, strażnicy miejscy czy inspektorzy transportu drogowego – przynajmniej oficjalnie – są przekonani, że sprzęt wykorzystywany przez nich do kontroli prędkości jest nieomylny. Dyskusje na temat ewentualnych błędów w pomiarach kończą się zwykle wskazaniem, że urządzenia mają zatwierdzenia typu i legalizacje wystawione przez Główny Urząd Miar, więc muszą działać prawidłowo.

Tymczasem znalezienie choćby w internecie zdjęć, na których widać np. ciężarówkę, jadącą według wskazań radaru ponad 60 km/h na wstecznym biegu to żaden problem. Nie brakuje też zdjęć z fotoradarów, na których widać wskazanie prędkości, ale... nie ma samochodu. I nie są to wcale fotomontaże, lecz autentyczne zdjęcia, które wyciekły.

Błędy się zdarzają, zwykle winni są niedouczeni użytkownicy sprzętu

W przypadku radarów stacjonarnych źródłem błędnych pomiarów może być nieprzemyślana lokalizacja urządzeń. W Polsce nie obowiązują żadne przepisy, które nakazywałyby uwzględniać przy ich rozmieszczaniu możliwość powstawania niekontrolowanych odbić wiązki radarowej.

Wystarczy, że w „tle”, za odcinkiem drogi, na którym ma być kontrolowana prędkość, znajduje się np. metalowe ogrodzenie, tablica reklamowa czy nawet zaparkowana ciężarówka, żeby aparat fotoradaru mógł być wyzwolony przez obiekt, który zbył w polu „rażenia” odbitej wiązki radarowej, ale poza zasięgiem aparatu, np. auto jadące po przeciwległym pasie ruchu.

Podczas analizy zdjęcia fachowiec może dostrzec szczegóły, które wskazują na błędny pomiar, np. to, że rzekomo zmierzone auto nie znajduje się w centrum kadru, ale z boku fotografii. Takie zdjęcia powinny trafiać do kosza, ale w praktyce różnie z tym bywa.

Zdjęcia z fotoradarów, których operatorem jest Główny Inspektorat Transportu Drogowego, są obrabiane w pełni automatycznie przez CANARD (Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym) – komputer odczytuje numer rejestracyjny pojazdu znajdującego się na zdjęciu i wystawia mandat jego właścicielowi – nie wnikając, czy nie była to wspomniana ciężarówka pędząca z abstrakcyjną prędkością na wstecznym biegu.

Dodajmy, że GITD również w przyszłości nie zamierza wysyłać właścicielom aut zdjęć potwierdzających wykroczenie – domniemany sprawca może zobaczyć je dopiero wtedy, gdy odmówi przyjęcia mandatu i sprawa trafi do sądu. Większość kierowców dla świętego spokoju zapłaci kilkaset złotych, żeby nie narażać się na kłopoty – nawet jeśli nie wierzą w swoją winę. Naszym zdaniem, w razie wątpliwości warto czasem powiedzieć: sprawdzam!