- Od 25 marca do co najmniej 11 kwietnia maksymalna liczba osób w środku komunikacji publicznej nie może być wyższa niż połowa miejsc siedzących
- Korzystanie z komunikacji publicznej w miastach z dnia na dzień stało się niepewne lub niemożliwe
- Większość miejskich publicznych środków transportu ma niewielką liczbę miejsc siedzących
Duży, 18-metrowy autobus miejski na 27 osób? W wielu wypadkach nawet mniej – wszystko zależy od konfiguracji wnętrza – wiele samorządów zamawia środki transportu miejskiego z minimalną liczbą miejsc siedzących, które ograniczają możliwości przewozowe.Osób stojących mieści się dużo, dużo więcej – proste. W normalnych warunkach tramwaj weźmie na pokład 200 osób, podobnie duży autobus.
Przeczytaj też:
Drastyczne ograniczenie liczby pasażerów wynika z przepisu, który mówi, że z powodu zagrożenia epidemicznego w środkach publicznego transportu zbiorowego może podróżować w jednym momencie nie więcej osób niż wynosi połowa miejsc siedzących. Niewiele zatem: co do zasady środki transportu miejskiego zaprojektowane są tak, że jednak większość pasażerów stoi. Zarządzić łatwo, trudniej wykonać, co już widać na ulicach miast – w autobusach i tramwajach dochodzi do kłótni, gdy pasażerowie nie chcą opuścić prawie pustego, a jednak – w myśl przepisów – przeładowanego autobusu czy tramwaju. Najgorzej z tramwajami: jeden stoi – wszystkie stoją.
2. W przypadku gdy przemieszczanie się następuje:
1) pieszo – jednocześnie mogą się poruszać dwie osoby w odległości nie mniejszej niż 1,5 m od siebie;
2) środkami publicznego transportu zbiorowego w rozumieniu art. 1a ust. 4 pkt 3a ustawy z dnia 20 czerwca 1992 r. o uprawnieniach do ulgowych przejazdów środkami publicznego transportu zbiorowego (Dz. U. z 2018 r. poz. 295) – środkiem tym można przewozić, w tym samym czasie, nie więcej osób, niż wynosi połowa miejsc siedzących.
Cudownie jest znajdować rozwiązania problemów całego społeczeństwa, siedząc na tylnej kanapie rządowej limuzyny. Gorzej, jeśli menedżer-polityk już zapomniał, jak wygląda życie bez limuzyny i bez kierowcy. Efektem zarządzania z tylnej kanapy są bowiem wybiórcze ograniczenia, które nie wytrzymują starcia z rzeczywistością.
Praca zdalna? Tak – ale nie w fabryce!
Gdyby wszyscy pracowali zdalnie, to w porządku. Wiele osób wciąż jednak dojeżdża do pracy i z reguły wielu na raz jedzie w to samo miejsce, o tej samej porze. To teraz nigdzie nie pojedzie.
Nie znam, i poza być może kilkunastoma osobami w kraju nikt nie zna rzeczywistej sytuacji epidemicznej w kraju i faktycznego zagrożenia koronawirusem, pozostaje ufać, że są to ograniczenia niezbędne. Niestety, to nie działa i działać nie może, a w każdym razie nie wszędzie. Owszem, w Warszawie mało kto teraz jeździ do "Mordoru", ale np. prezydent Gdańska w TOK FM tłumaczy, że w mieście jest dużo strategicznych zakładów pracy, portów i stoczni, większość to spółki Skarbu Państwa, ludzie dojeżdżają do pracy komunikacją publiczną i większość o tej samej porze. Gdy tramwaj zabiera tylko 14 osób... to się nie da. Nie da się też wypuszczać tramwajów co pół minuty, bo jest ich za mało i nie miałby kto nimi kierować. A tymczasem służby zapowiadają, że kierowcy i motorniczowie będą ścigani, jeśli zabiorą na pokład więcej pasażerów... No, ja bym na miejscu tych kierowców i motorniczych poddał się na wszelki wypadek kwarantannie.
Wszystko da się załatwić? Tak – jeśli się rozmawia!
Jednak jak za coś się zabiera, to trzeba dać coś w zamian albo zrobić coś więcej niż tylko wydać zarządzenie. Zatrudnić wojsko do wożenia ludzi? Może, ale... przecież nie ma wojny, nie ma stanu wyjątkowego, życie toczy się normalnie, wszystko – czego rząd dowodzi codziennie – jest pod kontrolą i działa.
Przeczytaj też:
- Auto w leasingu lub na kredyt: co robić, gdy brakuje na ratę?
- Mało aut, a smog... jak zwykle. O co chodzi?
- Koronawirus w Polsce: problemy ze zrobieniem badań potrzebnych do przedłużenia prawa jazdy
To oczywiście nieprawda – nic nie działa normalnie, a sytuacja jest nadzwyczajna, dokładnie tak wygląda stan wyjątkowy. Klucz zatem we współpracy i w szacowaniu skutków kolejnych ograniczeń – wtedy można im zapobiegać. Może należałoby najpierw ustalić, co jeszcze w kraju jakkolwiek działa i wynegocjować zasadę, że w newralgicznych punktach nie wszyscy jadą do pracy o tej samej porze – tylko np. w równych porcjach co godzinę?
A może trzeba zapłacić ludziom za korzystanie z prywatnych samochodów? Jedno jest pewne: warto najpierw myśleć, potem robić, bo to lekarstwo nas zabije. Zresztą rozwiązań, które pomagają, a nie paraliżują, jest wiele – choćby dozowniki płynów dezynfekcyjnych w każdym tramwaju. Bo jednak 30 osób w tramwaju to też nie tłok, prawda?
W normalnej sytuacji jeden tramwaj przewozi w teorii tyle pasażerów co 50 aut, a w praktyce – nawet tyle co 100 prywatnych samochodów. Nagle – z powodu epidemii – proporcja ta zmalała i wynosi 1:3, maksymalnie 1:10. Czas zastanowić się: czy warto je, skoro i tak nie wiadomo, czy się pojedzie, w ogóle wyprowadzać z zajezdni?