Do niewielkiej fabryczki-laboratorium, gdzie składane są nowe rolls-royce'y, mamy dziesięć kilometrów - tak przynajmniej pokazuje panel nawigacji, a w tym pojeździe człowiek nie ma powodu, by mu nie ufać. Jedziemy czarnym, blisko sześciometrowym RR z serii Phantom II po malowniczym, sielankowym hrabstwie Sussex.

"Merry old England", wydawałoby się, że znaleźliśmy się w oazie spokoju - ale serce wali mocno, kiedy przyjdzie siąść za kierownicą sześciometrowego kolosa wartego fortunę i ruszyć naprzeciw nadjeżdżającym z przeciwka po wąskiej szosie pojazdom, cały czas mając w pamięci, że ruch jest tu lewostronny! Przyzwyczaić się trzeba do wszystkiego: do skrętu głowy przy zerknięciu w lusterko, do patrzenia w prawo, a nie w lewo, przy wyjeżdżaniu z drogi podporządkowanej i o tym, że na rondzie jedziemy w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Odmienna kolejność biegów to już drobiazg - i tak biją na mnie siódme poty…

Fabryka w Goodwood została otwarta w roku 2003, w pięć lat po tym, jak najsłynniejsza brytyjska marka, z olśniewająco bezczelną dewizą herbową: "Robimy najdroższe i najmniej oszczędne samochody na świecie!" trafiła w ręce koncernu BMW. Z zewnątrz najsłynniejsza bodaj montownia na świecie wygląda na zwykłe jednopiętrowe biuro, może utrzymane w nieco wyższym standardzie - dominuje szkło i stal.

Silniki, skrzynie biegów, karoserie i ogromna większość części i tak produkowana jest w Bawarii, ale najbardziej uderza co innego: Goodwood jest jednym z niewielu miejsc, gdzie nie uświadczymy tak typowej dla fabryk samochodów "taśmy produkcyjnej", wynalazku Forda, który po wieku z okładem nadal ma się nieźle. Przez dwie godziny, podczas których zwiedzamy hale, żaden z pojazdów nawet nie drgnął, choć wokół niego przez cały czas kręci się przypisana doń brygada. Już na briefingu na zakończenie wizyty dowiedzieliśmy się, że na każdym etapie montażu zespół liczyć może na 75 minut "na domknięcie całości", a jeśli ktoś mimo to się nie wyrabia - na pomoc pospieszy mu ekipa z sąsiedniego stanowiska.

Goodwood praktycznie nie opuszczają samochody "w formacie standardowym": wszystkie pojazdy robione są na zamówienie, zgodnie z oczekiwaniami klienta, stąd na każdym stanowisku montażowym wydzielono osobną tablicę dla planów, zdjęć i uwag zleceniodawcy. W czarno-białym Phantomie, który widzimy po lewej, na zlecenie nabywcy z Abu Dhabi ma zostać zainstalowana tapicerka w kolorze musztardowym z krokodylej skóry, a w różowym Ghoście - czerwone, z dobrze wyprawionej bawolej. Jeszcze więcej uwagi poświęcane jest zwykle szczegółom wykończenia kabiny: ktoś życzy sobie, by panele wykładano drzewem różanym i palisandrem, ktoś inny najwyżej ceni sobie orzech australijski.

Stanowiska montażowe oddziela od reszty hali gruba, czerwona linia wymalowana na podłodze, której w żadnym razie nie wolno przekraczać nam, gapiom. Wszystkie części składanego samochodu - nadkola i drzwi, zderzaki i obudowy reflektorów - umieszczone są w specjalnych piankowych futerałach, wiernie odtwarzających kształt instalowanych rozwiązań i opatrzonych lakonicznymi napisami "Prosimy nie opierać się!", którym czasem towarzyszy dodatkowe "Prosimy nie naciskać!".

Na montaż każdego samochodu przeznacza się 450 godzin; komputery przez cały czas gromadzą dane diagnostyczne i pod koniec każdego etapu wskazują na niedoróbki. Nazwiska winowajców przez kilka tygodni figurować będą na tablicy… Podobne sytuacje zdarzają się jednak rzadko: ostatecznie, każdy samochód testowany jest przez cztery dni (Phantom) lub dwa (Ghost) na drogach i bezdrożach hrabstwa Sussex…

W lakierni (w jakiś niepojęty sposób udało się tam osiągnąć niemożliwe: we wnętrzach nie pachnie ani farbą, ani lakierem) tłumaczą nam, że przyszły właściciel może wybierać wśród 44 tysięcy odcieni farby: na jego wymarzonym samochodzie znajdzie się ich aż dwanaście warstw, przy czym przed nałożeniem kolejnej poprzednia będzie polerowana. - Nasza fabryka słynie z niesłychanie surowych kontrolerek jakości nakładania i polerowania lakieru - opowiada z mieszkanką dumy i ubolewania nasz przewodnik, Peter Just - póki nie wyrażą zgody, nie ma mowy o przystąpieniu do następnego etapu prac. Zwykle określane są mianem - tak, pewnie już się domyślacie - "iron ladies", żelaznych dam. Nic sobie z tego nie robią…

W kwestii barw samochodu inwencja zleceniodawców jest niewyczerpana - a producentom rolls-royce’ów w to graj. Można zamówić limuzynę "na bogato", czytaj - pozłacaną: do każdej z 12 warstw lakieru dodawane są płatki złota wartości 23 tysięcy funtów… Pewna dama zażyczyła sobie, by jej Ghost został polakierowany w odcieniu jej ulubionej szminki do ust, inna przyszła ze swoim ukochanym cocker spanielem: nowy Phantom miał być dokładnie w kolorze pieska. Inżynierowie mieli w tym ostatnim przypadku spory orzech do zgryzienia: musieli najpierw wziąć próbkę sierści, by odtworzyć złoto-popielaty odcień najpierw na ekranie komputera, a potem - w mieszalniku.

Co drugi klient zamawia samochód dwukolorowy, przy czym niektóre zestawienia mogłyby przyprawić postronnych o ból zębów. Rosja ma w tym swoje zasługi: jak zapewnia Peter Just, na świecie istnieje tylko jeden Ghost w kolorze żółtozielonym, a za kierownicą siedzi ponoć właśnie nasza rodaczka. Ciepło wspominany jest również w Goodwood pewien Chińczyk, który studiował swego czasu w Edynburgu i chcąc upamiętnić w jakiś sposób te cudowne lata, zamówił Phantoma w szkocką kratę.

Wielu klientów stara się trzymać rękę na pulsie i nadzorować wszystkie etapy prac nad samochodem, od zamówienia do zakończenia montażu, co zwykle trwa blisko pół roku. Najpierw, pod kierunkiem inżynierów, "projektują" swój samochód na ekranie komputera w centrum dealerskim; po kilku tygodniach przyjeżdżają z pierwszą wizytą do Goodwood. Te odwiedziny, jak podkreśla dyrektor generalny Rolls-Royce Motor Cars, Thorsten Müller-Eotvos, stanowią ważną płaszczyznę współpracy z klientami, nie do zlekceważenia w kryzysowych czasach. - Mimo, że w ubiegłym roku na szosy całego świata trafiła rekordowa liczba naszych pojazdów (3538), czasy, kiedy rolls-royce’a kupowano "w ciemno" i bez względu na koszt należą do przeszłości - tłumaczy. - Dziś klient, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z arabskim szejkiem, czy z chińskim biznesmenem w pierwszy pokoleniu, chce dokładnie znać kosztorys i ocenia koszt swoich zachcianek.

Pewien gentleman ze Stanów, nasz stały klient - powiedzmy, pan Fuchs - potrafi mieszkać u nas przez kilka dni, nocując w pokojach gościnnych na terenie fabryki. Nic dziwnego - kupuje u nas nowy samochód, oczywiście za każdym razem zestawiony w inny sposób, praktycznie co roku. Jak dotąd, ma ich pięć; na karoserii ostatniego wygrawerowane zostały marki wszystkich pojazdów, które prowadził w przeszłości. Na zakończenie prac uścisnął ręce całej ekipie monterskiej i podarował wszystkim po bombonierce.

Na szczęście nie wszystkie wizyty klientów w Goodwood kończą się w podobnie sentymentalny sposób; znacznie bardziej pożądana jest nierzadka na szczęście sytuacja gdy gość, widząc jakieś rozwiązanie instalowane na sąsiednim stanowisku montażowym, zażyczy sobie, by mieć je również u siebie. Pewien Hindus zrezygnował z przyjęcia gotowego już samochodu, widząc, jak na pokrywie silnika sąsiedniego pojazdu instalowana jest słynna figurka "Duch ekstazy" z czystego złota. Pracownikom montażowni z trudnością udało się przekonać mieszkańca Kalkuty, że identyczną figurkę (w cenie dodatkowych 45 tysięcy dolarów) czym prędzej wyślą mu kurierem.

W kabinie rolls-royce’a można umieścić niemal wszystko, czego zażąda klient: zestaw porcelanowych naczyń Wedgwood na piknik dla dwojga, chłodzoną szafkę na wina, pojedyncze siedzenie z tyłu (takie rozwiązanie zamówił słynny zawodnik sumo z Japonii), złote papierośnice i popielniczki, przedni panel wykładamy masą perłową - albo deskę rozdzielczą, zaadaptowaną z Boeinga.

Nie wytrzymałem: kiedy mijaliśmy stanowisko, gdzie samochody są po raz ostatni czyszczone i polerowane przed przekazaniem ich lub wysłaniem do klientów, zaczekałem na chwilę, w której zatrudniona tu "żelazna dama" zajmie się czymś innym, po czym kilkakrotnie "przebiegłem" palcami po lewych tylnych drzwiczkach. Po chwili starłem nieistniejący kurz irchową szmatką z wytłoczoną nazwą firmy, jedną z tych, jakie dostaliśmy na pamiątkę, zwiedzając pracownię tapicerską - i chyba się udało: po kilku minutach Phantom odjechał do magazynu z - tknęło mnie to dopiero teraz - moimi odciskami palców…