• W liście do redakcji nasz czytelnik opisuje zachowanie bardziej nowoczesnych sąsiadów, którzy przesiedli się na samochody elektryczne i zaczęli brać na poważnie kwestie ochrony środowiska
  • Nasz czytelnik sprawdził też, ile trzeba zapłacić, by jeździć samochodem elektrycznym i czy środki uzyskane ze sprzedaży kilkuletniego auta spalinowego są wystarczające
  • Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onetu

Czytelnikiem "Auto Świata" jestem od wielu lat, kupowałem papierowe wydania na długo, zanim powstała wersja elektroniczna "AŚ", mam prawie pełną kolekcję papierowych wydań od 2000 r. Pomyślałem, że w tej sytuacji mam prawo podzielić się z wami pewnym kłopotem i poprosić o opinię: czy waszym zdaniem jestem zacofany i odklejony od rzeczywistości, czy może ktoś inny powinien zastanowić się nad sobą. Chodzi o moich dwóch sąsiadów, po których stronie stanęła także moja żona.

Mieszkam na spokojnym osiedlu na granicy Warszawy. Wokół jest zielono i spokojnie, od lat niewiele się tu zmienia, może to, że dwa-trzy lata temu na dachach masowo zaczęły się pojawiać panele słoneczne. Zrobiło się tak jakby nowocześniej. Przyznam, że też się zastanawiałem nad fotowoltaiką, ale panowie, którzy chodzili i sprzedawali ten sprzęt, moim zdaniem robili taką fuszerkę, że trochę się bałem. Potem, gdy właściwie zdecydowałem się, zmieniło się prawo i przestało to być tak opłacalne. W sumie trochę żałuję – może kiedyś.

Dalsza część tekstu pod materiałem wideo

Problem zaczął się, gdy sąsiedzi, z którymi bardzo lubimy wraz z żoną spędzać czas, kupili sobie samochód elektryczny. Takie małe BMW, nie całkiem nowe, ale nawet ciekawe, sąsiad zapłacił za nie, jak twierdzi, niecałe 150 tys. zł. Przyznam, że dla mnie to obecnie duża kwota, bo wciąż spłacam kredyt za dom, a rata skoczyła w ciągu paru miesięcy o 80 proc. Ja sam jeżdżę 7-letnią Skodą Octavią kombi z silnikiem Diesla i przyznam, że dotąd miałem wrażenie, że mój samochód jest młody, całkiem nowoczesny i w sumie bezproblemowy. Okazuje się, że nie.

Odkąd sąsiad kupił elektryczne BMW, jest z siebie bardzo zadowolony i chyba nie zdarzyło się od tego czasu, aby podczas spotkań sąsiedzkich nie mówił o tym samochodzie. Najpierw głównym tematem była jazda za darmo. Sąsiad wylicza, że odkąd kupił elektryka, jazda nic go nie kosztuje, bo ma własny prąd. Ma jakieś aplikacje, na których śledzi pogodę i cały czas sprawdza działanie paneli. Rzeczywiście, raz w sobotę widziałem, że jeździł trzy razy po zakupy rowerem, chyba woził je na raty, a auto było podłączone do ładowania, bo świeciło słońce i sąsiad uznał, że szkoda tracić prądu.

Traktowałem to jako niegroźne i nawet ciekawe dziwactwo, ale pod koniec roku drugi sąsiad odebrał nowy samochód elektryczny i stworzyła się taka "klika". Ten drugi sąsiad sporo musiał zainwestować, bo kupił elektryczną Skodę, która wydaje się dwa razy większa od elektrycznego BMW. Sąsiada od Skody stać na auto za 250 tysięcy, które ma zresztą na firmę. Na razie jego żona jeździ hybrydowym SUV-em, ale sąsiad odgraża się, że jej też kupi elektryka, tylko nie od razu, bo trzeba na niego długo czekać.

W każdym razie teraz się zaczęło. Wyobraźcie sobie: nasze żony się lubią i podczas spotkań mają swoje tematy. Nas jest trzech, ale ci dwaj tylko o samochodach elektrycznych i o ładowaniu baterii. Okazuje się przy tym, że jak ktoś kupi sobie auto na prąd, to od razu staje się ekologiem i wszystko mu przeszkadza. Teraz dowiaduję się, że jak rano jadę do pracy samochodem, to "z daleka mnie słychać". Albo: "nie przeszkadza ci, że ten diesel tak śmierdzi?". I to mówi facet, który ma w domu ogrzewanie olejowe! Rzeczywiście, zacząłem na to zwracać uwagę, czasem na osiedlu czuć zapach ogrzewania na olej opałowy. Na samochód do tej pory nie zwracałem uwagi, teraz okazuje się, że niektórym zaczęły samochody przeszkadzać, bo śmierdzą. Serio, nie czuję, o co chodzi, mam sprawny samochód z katalizatorem, z filtrem... moim zdaniem on nie śmierdzi.

Skoda Enyaq Coupe IV Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat
Skoda Enyaq Coupe IV

Do grupy fanów samochodów na prąd dołączyła moja żona, która najpierw zrobiła mi awanturę, że na stacji zapłaciła 380 zł za zatankowanie samochodu. Zdziwiłem się podwójnie: raz, że sama zatankowała, a dwa, że ma do mnie pretensje. "To my aż tyle wydajemy na paliwo?". Faktem jest, że tankuję samochód dwa razy w miesiącu, a jeśli gdzieś dalej jeździmy rodzinnie, to nawet częściej. Nie powiem, że to dla nas mało, no ale czy to moja wina, że rok temu litr ropy kosztował 5 zł, a teraz prawie osiem? Więc teraz żona zaczęła mnie podpytywać o samochody elektryczne, najpierw czy nie moglibyśmy zamienić naszej Skody na elektryczną, niekoniecznie nową.

Sąsiad od BMW lepiej rozumie ograniczenia finansowe niż ten, który kupił Skodę, i radzi, by kupić używanego elektryka. Sam kupił samochód półtoraroczny, ale wygląda na to, że zaakceptowałby nawet trochę starszy.

Przyznam, że z ciekawości zajrzałem na Otomoto i OLX, jaki samochód na prąd mógłbym kupić za równowartość naszej Skody, to byłoby ok. 55 tys. zł. Dodam, że potrzebujemy auta rodzinnego (2+2) do jazdy po mieście i dalej – regularnie jeździmy do rodziny 80 km od Warszawy. Przyznam, że oferta samochodów elektrycznych do 60 tys. zł jest jak dla mnie dość szokująca. Siedmioletnie, optycznie strasznie sponiewierane Renault Kangoo (rozmiar byłby odpowiedni) – 50 tys. zł, ale bez baterii. Po co mi samochód elektryczny bez baterii? 11-letni (rocznik 2012) Nissan Leaf za 53 tys. zł, ale z baterią 24 kWh i z zasięgiem 80-100 km. To za mało. Rozbity Opel Corsa-e z 2020 roku za 52 tys. zł, pewnie naprawa wyniesie drugie tyle. W tej samej cenie 7-letni Renault Zoe. Za mały. Dałby radę jako drugi samochód do miasta, tylko trzeba mieć wolne 50 tysięcy. Jest 9-letni VW Golf z baterią 24 kWh, aktualnie o pojemności 83 proc. nominalnej – czyli 20 kWh. Jaki to może mieć zasięg? Osiemdziesiąt km? Sto? Nawet spodobała mi się Kia Soul za 59 900 zł, ale to jakiś złom ściągnięty z Norwegii – stan baterii to 42 proc. (czyli ma pojemność baterii zredukowaną o prawie 60 proc. w porównaniu do fabrycznej)! Kto mądry kupuje coś takiego?

Wychodzi na to, że za swoją zadbaną i w pełni sprawną Octavię kombi z dieselkiem, którą kupiłem w salonie i którą można pojechać wszędzie, mogę kupić kompletnie zajechanego elektryka sprowadzonego z zagranicy po kimś, komu nie opłacało się tego remontować. Albo starego Nissana, który już jako nowy ewidentnie był samochodem krótkodystansowym. No ja dziękuję!

Okazuje się, że zwykły brak kasy (spłacamy jeszcze kredyt za dom) nie jest jednak wystarczającym usprawiedliwieniem. Przecież można by wziąć nowy albo prawie nowy samochód na kredyt! "Nieee, słuchaj – radzi mi ze zrozumieniem sąsiad od elektrycznej Skody – używka to nie dla ciebie. Ty musisz mieć pewny samochód, bo ty sporo jeździsz. Weź zapytaj o ratę w wynajmie długoterminowym czegoś konkretnego."

Czteroletni wynajem samochodu "all inclusive" kosztuje równowartość nowego samochodu kupionego za gotówkę Foto: Thx4Stock / Shutterstock
Czteroletni wynajem samochodu "all inclusive" kosztuje równowartość nowego samochodu kupionego za gotówkę

Wynajem jest ponoć tańszy niż kredyt i nic mnie nie interesuje – w cenie opony, serwis, ubezpieczenie. Moja żona też już podpytuje o wynajęcie fajnego elektryka, a więc już też ją podkręcili. "Sprzedalibyśmy naszą Skodę, wzięli nowe auto w wynajmie na trzy lub cztery lata, mielibyśmy jeszcze trochę kasy na raty i w ogóle". W sumie ciekawe, więc sprawdziłem. Wyszło, że gdybym wziął na trzy lata dobry nowy samochód na prąd w podstawowej wersji (ale nie wiadomo, czy da się kupić podstawową wersję), to na początek musiałbym dać 20 tys. zł, a potem co miesiąc płacić 4 tysiące. Dla mnie to absurd – spłacić w sumie 80 proc. wartości samochodu po to, by po trzech latach go oddać? Ale najlepsze, że jak się weźmie taki samochód na 5 lat, to w sumie trzeba spłacić więcej, niż jest on wart jako nowy – i też oddać! Wyszło mi, że "darmowa" jazda fajnym wynajętym elektrykiem w podstawowej wersji kosztuje 40-55 tys. zł rocznie!

No ale ja nie mam paneli na dachu, a więc jeszcze prąd.

Wciąż używane auto spalinowe jest tańsze niż elektryczne Foto: Auto Bild
Wciąż używane auto spalinowe jest tańsze niż elektryczne

Tak więc wyleczyłem się z elektryka, choć przyznam, że nawet podobają mi się te auta. Moja żona jednak zaczyna na mnie patrzeć jak na jakąś konserwę i coraz bardziej narzeka na nasz samochód. Że coś się w nim trzęsie, że jakoś dziwnie hałasuje i takie tam. Jestem pewien, że nic mu nie dolega, ale chyba dla świętego spokoju będę musiał podjechać do serwisu.

Ja tymczasem, odkąd wiem, ile to naprawdę kosztuje, otrzeźwiałem i już sąsiadom nie zazdroszczę samochodów elektrycznych. Poduczyłem się też i teraz z sąsiadami wymieniamy złośliwości. Śmieszy mnie, że gdy jest zimno, moi znajomi wymieniają się radami, co zrobić, aby naładować akumulator – ten od BMW ma nieogrzewany garaż i to zdaje się jest spory problem. Ta jazda na prądzie nie jest też chyba całkiem darmowa, widzę w każdym razie, że to jednak wymaga kalkulacji, jak ma być całkiem tanio, to trzeba ładować powoli i na raty, cały czas o tym myśleć. Część prądu gdzieś się gubi. Trzeba kombinować, aby w samochodzie włączyło się ogrzewanie przed wyjazdem, by nie tracić zasięgu. Żartuję sobie, że nowoczesna technika ma wiele wspaniałych rozwiązań problemów, które sama stworzyła. W odpowiedzi słyszę, że i tak koniec "sadzomiotów" (skąd oni biorą te określenia?) jest bliski, bo będą zakazane, bo będą jakieś strefy w mieście, gdzie się nimi nie wjedzie.

Na razie ja tankuję diesla co drugi tydzień i jeżdżę bez większych problemów. Może i zamieniłbym na benzyniaka albo na jakąś hybrydę, ale każda taka zamiana kosztuje i to chyba nie jest dobry moment. Zresztą benzyniak chyba i tak nie jest rozwiązaniem akceptowalnym dla "drugiej strony", więc nie widzę powodu, by się szarpać.

Nie do końca chyba chciałbym brać udział w tych ich przepychankach pod ładowarkami, o których mówią – że ktoś zaczął się ładować, czegoś tam nie zgłosił w jakiejś aplikacji i inny jechał do ładowarki na darmo, bo nie wiedział, że już jest zajęta. To jakiś absurd! Jak chcę zatankować, to jadę na stację, ewentualnie staję w kolejce i tyle.

Najbardziej mi przykro, że samochód, do którego miałem dotąd podejście wyłącznie praktyczne, stał się osią sporu wśród moich znajomych i wśród najbliższej rodziny. Ci, co przesiedli się na elektryki, są całkowicie impregnowani na argumenty, nie rozumieją, że ktoś ma inne warunki i że coś takiego mu nie pasuje albo jest za drogie. Zachowują się jak jacyś akwizytorzy i przyznam, że to działa jak dla mnie zniechęcająco. Przecież każdy może sam się przekonać, że jak sprzeda kilkuletni dobry samochód spalinowy, to za te pieniądze nie kupi elektryka w sensownej wielkości i z dużym zasięgiem. A kredyt czy wynajem nowego samochodu to już są tak ekstremalne pieniądze, że ja nie wiem, kogo na to stać.

No więc kto ma rację – ja czy oni? Jestem zacofany i odklejony od rzeczywistości?

Od redakcji:

To dobrze, że w ciągu kilku lat pojawiły się na rynku ciekawe, dobre samochody na prąd. Jeździ się nimi naprawdę dobrze i to nieprawda, że nie da się elektrykiem jeździć zimą. Pewnie, że się da!

Przede wszystkim jednak w polskich warunkach samochody elektryczne nie są dla każdego i to jednak trzeba mieć na uwadze. Bardzo mały jest rynek używanych samochodów na prąd i pojazdy te są po prostu bardzo drogie. Nawet jeśli w porównaniu do nowych samochodów spalinowych auta elektryczne nie są już tak drogie jak kiedyś, to wciąż mówimy o kwotach, które dla przeciętnego polskiego kierowcy są abstrakcyjne. Za 50 tys. zł lub nawet mniej można mieć przyzwoity, uniwersalny samochód spalinowy, którym można pojechać na wakacje i kręcić się po mieście. To jednak o wiele za mało, aby kupić równie uniwersalny samochód na baterie.

Prawdą jest, że korzystanie z samochodu na prąd wymaga od użytkownika wprawy – trzeba nauczyć się jego ograniczeń, dbałości o baterie, opanować rodzaj logistyki "ładowarkowej".

Prawdą jest, że aby mieć samochód elektryczny, trzeba mieć do tego warunki – co najmniej dom z miejscem postojowym, a najlepiej z ogrzewanym garażem. W polskich warunkach auto na prąd jest poza zasięgiem większości osób mieszkających w blokach, bo ładowanie go wyłącznie w mieście nie zdaje egzaminu i jest zbyt drogie. Nie w każdym garażu podziemnym da się założyć ładowarkę.

Tak więc dzisiaj najlepiej uznać, że silnik elektryczny jest kolejnym, niewątpliwie rozwojowym napędem samochodowym, który ma swoje zalety i wady, dla jednych jest rozwiązaniem idealnym, a dla drugich — żadnym. Warto to zaakceptować, że jeden jeździ na benzynie, inny na oleju napędowym, jeszcze inny na autogazie, a jeszcze inny na prądzie. Warto się nawzajem szanować.

A co do presji wywieranej na innych w kierunku zmiany auta na elektryczne to faktem jest, że może ona okazać się w Polsce przeciwskuteczna. Niejeden kierowca diesla chętnie przesiadłby się na samochód elektryczny, ale z bardzo wielu względów jest to niemożliwe.

Nie da się z dnia na dzień zamienić 17 milionów samochodów spalinowych na elektryczne, których w całym kraju mamy niewiele ponad 30 tysięcy, prawda?

Ładowanie formularza...