• Stowarzyszenie StopVW przegrało proces z koncernem VW
  • Zamiast wygranych 30 tys. zł dla każdego właściciela VW, stowarzyszenie ma zapłacić 100 tys. zł
  • StopVW złożyło kasację do Sądu Najwyższego

Niektórzy właściciele Volkswagenów są już poszkodowani podwójnie: najpierw przez producenta, który sprzedawał samochody niezgodne z obowiązującą normą emisji spalin, a potem przez stowarzyszenie, które w ich imieniu pozywa producenta o odszkodowanie. Trudno dociec, czy przedstawiciele stowarzyszenia, tworząc pozwy zbiorowe przeciwko Volkswagenowi, dopiero się uczą zawodu, czy też od początku nie wierzą w powodzenie swoich działań, ale zależy im na rozgłosie kosztem swoich klientów. Ale po kolei.

To, że znaczna liczba samochodów marek należących do Grupy VW została sprzedana i dopuszczona do ruchu, choć producent miał świadomość, że nie spełniają one obowiązujących norm w zakresie emisji tlenków azotu, nie budzi wątpliwości. Oszustwo? Tak, bez wątpienia. Towar wadliwy? Bez dwóch zdań. Niestety, wmawianie ludziom, że przystąpienie do pozwu zbiorowego złożonego w polskim sądzie przeciwko producentowi z siedzibą w Niemczech może skutkować uzyskaniem odszkodowania w wysokości 30 tys. zł na głowę, to mydlenie oczu.

Co do zasady zgodnie z polskim prawem za jakość sprzedanego konsumentowi towaru odpowiada sprzedawca na zasadzie rękojmi. Najprościej byłoby składać indywidualne pozwy przeciwko poszczególnym dilerom, ewentualnie – jeśli zebrałaby się odpowiednia liczba osób „poszkodowanych” przez jednego dilera, można byłoby go pozwać zbiorowo. Gorzej z zachowaniem terminu – rękojmia nie trwa wiecznie.

W przypadku pozwów przeciwko producentowi samochodów sytuacja jest bardziej skomplikowana: gdyby miał siedzibę w Niemczech, ale samochody produkował w Polsce, to co innego, jednak sporne auta wyprodukowano w Niemczech. Prawnicy StopVW źle zaadresowali pozew, co wytknęła im sędzia, sugerując, że napisano go niechlujnie. Stowarzyszenie twierdzi teraz, że zachowanie sędzi odbiegało od standardów sądownictwa, domaga się ukarania jej, choć samo jest sobie winne.

Bo prawnicy nie znali procedur?

Stop VW narzeka, że „Sąd Apelacyjny w ogóle nie odniósł się do apelacji, tylko w krótkiej decyzji podtrzymał wyrok Sądu Okręgowego”. Otóż po pierwsze, nie apelacji, tylko zażalenia (w tym przypadku to właściwy środek odwoławczy), a po drugie Sąd Apelacyjny nie jest od tego, by merytorycznie badać sprawę, tylko stwierdzić, czy odrzucenie pozwu przez sąd pierwszej instancji było zasadne. Skoro Sąd Apelacyjny stwierdził, że sąd pierwszej instancji postąpił prawidłowo, odrzucając źle zaadresowany pozew, to zamyka sprawę.

Stowarzyszenie narzeka na karę w wysokości 100 tys. zł, jaką ma zapłacić. Otóż nie jest to kara, tylko różnego rodzaju koszty, jakie wiążą się z przegranym procesem: trzeba zwrócić pozwanemu koncernowi koszty (m.in. zastępstwa procesowego, czyli mówiąc po ludzku, „za prawników”), a wysokość kosztów zależy od wartości pozwu, co jasno regulują przepisy. Im więcej żądasz, tym większe koszty ponosisz, jeśli przegrasz. Jeśli wygrasz, koszty te ponosi pozwany. Prawnicy ze StopVW powinni, jako fachowcy, wiedzieć, co się wiąże z przegranym procesem i być może powinni uprzedzić o kosztach swoich klientów. Stowarzyszenie poinformowało o złożeniu kasacji do Sądu Najwyższego, ale na tym etapie nie zwalnia go to z zapłacenia zasądzonych kwot. Szansa na powodzenie? Moim zdaniem bliska zeru (ale trzeba trzymać fason).

Są kolejne pozwy

Stowarzyszenie StopVW uczy się na błędach i teraz będzie sądzić się z polskim importerem. Niestety, pieniędzy dla właścicieli samochodów raczej z tego nie będzie. Jak bowiem wyliczyć indywidualne straty, skoro wszyscy – i właściciele tych aut, i przechodnie – oddychamy tym samym powietrzem? Jaki koszt ponieśli właściciele „trefnych” Volkswagenów, skoro auta jeździły bezproblemowo, a teraz producent za darmo oferuje przewrócenie ich do zgodności z przepisami?

Inna sprawa to wpływ akcji naprawczej na osiągi i bezawaryjność samochodów. Tu – przy odpowiednim nakładzie środków – dałoby się może coś uzyskać od producenta, gdyby udowodnić, że samochód po akcji naprawczej jeździ gorzej niż przed nią. Ale to już zupełnie inna historia – być może najlepiej chronić swoje auto przed aktualizacją oprogramowania. Po co narażać się na kłopoty serwisowe?