Obietnicy dotrzymujemy i 31 maja 2009 r. ruszamy w naszą największą podróż. Zew przygody i magia Afryki są silniejsze niż strach, który dołącza się jako pasażer na gapę. Przed nami nierzadko wyboista droga, przejazd przez 15 państw, dwa zwrotniki i równik, ale żadnych wątpliwości.
Zanim wypakowany po brzegi Jeep staje na linii startu, Piotr – jedyny kierowca – spędza razem z nim długie godziny w warsztacie. Auto przechodzi niezbędne modyfikacje. Instalujemy dodatkowy 70-litrowy zbiornik paliwa oraz wyciągarkę, podnosimy zawieszenie o 4 cale, zakładamy większe opony (32-calowe AT-ki). We wnętrzu, oprócz bagaży, znajduje miejsce 12 kanistrów, na dach lądują metalowe kufry z częściami zamiennymi i narzędziami. My przyjmujemy niezbędną serię szczepień oraz wyposażamy apteczkę – głównie w ważne leki antymalaryczne.
Prawdziwa przygoda zaczyna się w Egipcie, gdzie po pierwszej, zwycięskiej potyczce z wszechogarniającą biurokracją przystępujemy do prawdziwej walki o przetrwanie na egipskiej ulicy. Nadwyrężamy klakson i zmuszamy Jeepa do wyczerpującego slalomu pomiędzy przeszkodami. W tym miejscu w żadnym razie nie przyda się kodeks ruchu drogowego. Rządzi jedynie prawo silniejszego. Nie poddajemy się chaosowi i konsekwentnie przemy na południe. Czasami towarzyszy nam policyjny konwój. Przejeżdżamy przez zielone osady ciągnące się wzdłuż życiodajnego Nilu, mijamy przeładowane osiołki oraz wielbłądy i docieramy do Aswanu. Tutaj czeka nas pożegnalny pojedynek z egipskimi urzędnikami, uprawiającymi narodowy sport, polegający na kolekcjonowaniu niezliczonej ilości papierów i dokumentów.
W porcie, z którego mamy przeprawić się przez Jezioro Nassera do Sudanu spędzamy długie gorące godziny, wypełnione brzęczeniem much, spływającym potem oraz niecichnącymi wrzaskami tragarzy. Wcześniej odwiedzamy biuro pana Hamama, który ma przystawić ostatnią pieczęć na stosie zgromadzonych dokumentów. Wita nas uśmiechem w skromnym gabinecie, gdzie odpakowuje z gazety parującą koftę. Dokładnie przeżuwa każdy kęs, głośno mlaskając. Przygląda się nam badawczo, po czym parzy w miniaturowej szklaneczce mocną, słodką herbatę z odrobiną mięty i zapala papierosa. Nad głowami z mozołem pracuje wiatrak, ledwie trzymający się sufitu.
Krążki dymu, wypuszczane z ust pana Hamama prosto w nasze nosy, skutecznie utrudniają nam kontakt wzrokowy. Urzędnik głęboko się zaciąga i nie zamieniając z nami ani jednego słowa przystępuje z namaszczeniem do stemplowania papierów i paszportów.Jednym z najciekawszych krajów na naszej trasie okazała się Etiopia. Oswajamy się tutaj z niewyobrażalną biedą, próbujemy prześcignąć porę deszczową, zalewającą lokalne drogi, zmagamy się z chronicznym brakiem prądu, brudem oraz doświadczamy kontaktu z dzikimi ludami, zamieszkującymi Dolinę Omo. Największe wrażenie robi Plemię Mursi, w którym na wpół rozebrane kobiety noszą w rozciągniętych wargach ogromne, gliniane talerze. Ich rozmiar zależy od bogactwa i sztuk bydła, jakie posiadają. Wcześniej z pomocą lokalnego przewodnika, kilkunastoletniego Arona znającego miejscowy dialekt, uzgadniamy z wodzem wioski cenę za wizytę.
Dla bosonogiego mężczyzny, z przewieszonym przez nagi tors karabinem ważniejsza jest liczba banknotów niż ich wartość. Broń sprawia, że zamiast targowania dokładamy jeszcze jednobirrówek (1 bir to około 30 gr). Obie strony są wyraźnie sobą zafascynowane. Podczas gdy my kradniemy ich prywatność, zbierając materiał filmowo-zdjęciowy, nowi znajomi dotykają nas, poszturchują i wąchają. Największe zainteresowanie wzbudzają piegi na moich ramionach, które próbują zeskrobać.
Kenia wita nas zardzewiałym szlabanem i nierówną, pozbawioną asfaltu drogą – przed nami 500 km off-roadu do najbliższego miasta. Trasa od Moyale do Isiolo cieszy się złą sławą ze względu na grasujące na tym terenie uzbrojone bandy, napadające i łupiące samochody. Niestety, nie ma innej drogi.
Wkrótce zostajemy sami na pustkowiu (choć mieliśmy jechać w konwoju). Na plecach czujemy szyderczy uśmiech strachu, siedzącego na tylnym siedzeniu i bawiącego się w najlepsze. Jeep dzielnie walczy z potężnymi koleinami i wertepami. Droga przypomina nasyp kolejowy, a licznik kilometrów jakby stał w miejscu. Poruszamy się 15-20 km/h. Od pięciu godzin mijamy dopiero drugą ciężarówkę. Podczas gdy kilkakrotnie zatrzymujemy się, żeby dolać benzyny i dokręcić luzujące się na wybojach śruby, nerwowo rozglądamy się dookoła. W gęstym buszu mogą czaić się uzbrojeni w kałasznikowy bandyci. Ta myśl przyprawia o dodatkowe krople potu, płynące po plecach.
Niemal cały czas słyszymy jak kamienie uderzają w osłony, chroniące reduktor oraz skrzynię biegów i zastanawiamy się: co u diabła tutaj robimy? Przejeżdżamy przez niewielką wioskę plemienia Samburu, gdzie uwagę przykuwa grupka krótko ostrzyżonych kobiet, ubranych w wielobarwne sukienki. Kiedy na chwilę przystajemy, w naszą stronę lecą kamienie. Czym prędzej uciekamy, zostawiając jedynie długi welon pyłu.
Po zmroku, po przejechaniu 250 km i 10 godzinach jazdy, docieramy do zakurzonego miasteczka. Noc spędzamy w dusznym pokoju jedynego hoteliku, gdzie toczymy zwycięską wojnę z gigantycznymi karaluchami. Zmęczenie jest tak ogromne, że nie przeszkadza nam, iż za toaletę służy obrzydliwa dziura. Przed nami kolejny dzień batalii z kamieniami, piachem i strachem.
Off-roadu postanowiliśmy zasmakować również w Zambii. Od północy do stolicy kraju, Lusaki biegną dwie główne drogi – jedna od granicy z Tanzanią, na której byliśmy, druga od granicy z niewielkim Malawi. Pomiędzy jest busz, w którym mieszkają dzikie zwierzęta. Postanowiliśmy te drogi połączyć i dotrzeć do Lusaki na azymut. Robimy niezbędne zapasy jedzenia i picia i zostawiamy wstęgę asfaltu. Szybko jednak żałujemy, bo nieutwardzona droga zaczyna się zwężać i piąć w górę. Po chwili opada ostro i teraz walczymy ze stromymi uskokami. Jest tak wąsko, że porzucamy pomysł powrotu. W jedynej mijanej wiosce dowiadujemy się, że poziom rzeki, którą mieliśmy zamiar przejechać jest tak wysoki, iż musimy skorzystać z prowizorycznej przeprawy pontonowej. Żeby do niej dotrzeć potrzebujemy przewodnika. Kilka chwil targowania i na dachu siedzi uśmiechnięty James. Pod kołami mamy ogromne kamienie i głazy zamieniające się nagle w luźny piach.
Strach przypomina o sobie, kiedy na drogę wychodzi stado słoni. Potężny samiec stawia uszy, potrząsa trąbą i wydaje ryk, udowadniając, że to my jesteśmy intruzami na jego terenie. Dziarsko rusza w naszą stronę, reszta zwierząt kibicuje mu, zabezpieczając tyły w pozycji bojowej. Szybko chowamy się za drzewem i czekamy, aż słonie odejdą.
Noc spędzamy w prostej chacie, w obozie dla myśliwych, nad brzegiem rzeki, którą następnego dnia pokonujemy na tratwie. To nie ostatnia przeszkoda tego dnia. Wąski szlak wiedzie wzdłuż mniejszej rzeczki, gdzie na piasku wygrzewają się ogromne krokodyle z otwartymi paszczami. Nagle staczamy się w nieckę, przez którą owy rwący strumień przepływa. Nie ma odwrotu, bo koła zagrzebują się w luźnym piachu. Pozostaje wydostać się ze śmiertelnej pułapki do przodu. Przedtem jednak Piotr podejmuje desperacką decyzję zbadania głębokości i dna. Nie zważa na protesty i wchodzi do zdradliwej wody. Z mojego gardła wyrywa się histeryczny krzyk, po policzkach płyną łzy. Po chwili wyskakuje z wody, nie mogąc opanować drżenia rąk. Zapina reduktor i wydobywając pokłady mocy Jeepa, bez rozpędu przejeżdża na drugą stronę.