Australia to kraina niezwykła pod wieloma względami. Jak na kontynet zajmuje stosunkowo niewielką powierzchnię (7,7 mln km2), ale jako państwo należy do światowej czołówki. Zamieszkiwana jest przez nieco ponad 20 mln mieszkańców, z czego połowa przypada na… 4 duże miasta. Gęstość zaludnienia wynosząca poniżej 3 os./km2 sprawia, że potężne odległości pokonujemy nie widząc nie tylko osady, lecz nawet żadnego człowieka.
Ale odmienność Australii dotyczy również fauny – pełna izolacja od innych lądów doprowadziła do wykształcenia się zwierząt o zwyczajach i formach nie spotykanych nigdzie na Ziemii. Zamieszkiwany przez Aborygenów kontynent Europejczycy odkryli dopiero w XVII w., w kolejnym zaś ogłoszono go kolonią brytyjską.
Z ogromną ciekawością przyjęliśmy zaproszenie od Michała Reja – przywódcy Campus Australia Expedition – do wspólnego przyjrzenia się materiałom przywiezionym z wyprawy. Nie ulega wątpliwościom, że eskapada na drugi koniec świata (dosłownie!) nie jest ani tania, ani łatwa. Żeby pozostać w zgodzie z ideą cyklu Campus Around the World – odwiedzania najtrudniejszych dróg terenowych na wszystkich kontynentach – jedynym sposobem podróży wchodzącym w grę było własne auto.
Australia przywitała naszych podróżników w sposób nieprzychylny. Jak relacjonuje Michał, dwutygodniowe opóźnienie na początku wyprawy wyniknęło trochę na skutek zaniedbań firmy Globtroter 4x4 odpowiedzialnej za logistykę transportu, trochę ze względu na bardzo rygorystyczne wymagania sanitarne Australijczyków – najpierw trzeba było poczekać na spóźniajacy się prom, później na drobiazgowe mycie (choć samochód już przed wyjazdem został pieczołowicie wyszorowany), które zresztą zakończyło się „kosmicznym” rachunkiem – około 5 tys. zł!
Gdy udało się odzyskać samochód, wyprawa nabrała właściwego tempa. Głównym celem w zachodniej części Australii był Canning Stock Route. Dlatego ekipa – po honorowym starcie z przylądka Leeuwin (południowo-zachodni kraniec kontynentu) – udała się do Wiluny. Teraz czekały na nią trzy pustynie i długi szlak, na pokonanie którego decydują się tylko najtwardsi. Co prawda, nie jest on najeżony przeszkodami terenowymi, ale przez 1700 km prawdziwego pustkowia nie można liczyć na żadne wsparcie. Jedyna pomoc to paliwo dostarczane w z góry zamówionej ilości w miejsce tankowania.
Smaczku dodaje fakt, że szlak okresowo bywa nieprzejezdny, co może znacząco pokrzyżować plany. Trasę przejazdu wyznaczają studnie wybudowane przed ponad 100 laty – w sumie jest ich 51, ale działa zaledwie kilka. Pozostałe są zasypane lub oferują mało przydatną, mętną wodę. Posuwając się konsekwentnie do przodu, ekipa Campusa zrealizowała zadanie. Na końcu szlaku znajdziemy Billilunę – „komunę” Aborygenów. Pod względem cywilizacyjnym plemiona te były – w momencie przybycia Europejczyków, którzy w pierwszej kolejności zakładali tu… kolonie karne – mocno zacofane. Teraz odzyskują świadomość polityczną, ale ciężko o integrację gospodarczą i kulturową z „najeźdźcami”.
Po wyczerpującej walce na pustyni szlak Tanami Road do Alice Springs był już tylko odpoczynkiem. Miasteczko w centralnej Australii jest – obok położonej niedaleko monolitycznej skały Uluru – jednym z symboli kontynentu i obowiązkowym punktem większości wycieczek.
W relacji z podróży po tym kraju koniecznie wspomnieć trzeba o potężnych ciężarówkach (Road Trains). Taki 53-metrowy potwór na 62 kołach, ważący 140 t w czasie jazdy wznieca potężne tumany kurzu, potrafiące utrzymywać się na drodze nawet kilkadziesiąt minut! W praktyce jazda przestaje być przez jakiś czas w ogóle możliwa.
W kolejnym etapie podróżnicy (Jacka zastąpiła Agnieszka) ruszyli w kierunku północnych krańców kontynentu – na półwysep Jork. Szybko i całkowicie zmienił się klimat, a także rodzaje przeszkód terenowych. Miejsce wydm zajęły lasy tropikalne. Na trasie przejazdu pojawiły się liczne rzeki, które najczęściej trzeba było pokonywać brodem, po uprzednim sprawdzeniu dna. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że okolicę tę mocno upodobały sobie również… krokodyle.
Poza przeszkodami off-roadowymi pojawił się więc dodatkowy dreszczyk emocji. Jeszcze przed dotarciem do kolejnego ze znanych szlaków („starego telegrafu”) na drodze stanęła rzeka Mitchel River z tablicą informacyjną, że wszelkie próby przekroczenia jej podejmujemy na własne ryzyko, a operacja wyciągania z opresji kosztuje… 1000 dolarów (australijskie są minimalnie tylko tańsze niż amerykańskie). Nasi podróżnicy wjechali oczywiście do rzeki, jednak pożałowali tej decyzji, bo auto utknęło w pół drogi… Udało się zorganizować bezpłatną pomoc ekipy budującej drogę, jednak końcówka ewakuacji (część bagaży była ciągle po niewłaściwej stronie rzeki…) przebiegała już pod czujnym spojrzeniem groźnych gadów.
Dalsza część wyprawy to pokonywanie lasów tropikalnych i wyszukiwanie możliwości przejazdu na starym szlaku Old Telegraph Track. Każda przeprawa przez strumienie zasilające Jardin River kryła w sobie jakąś niespodziankę: głębokie dziury, zarwane dno, pionowy wyjazd, tony grząskiej gliny i inne przeszkody, wywołujące jednak… szeroki uśmiech na twarzy każdego, kto kocha zabawy w terenie. Niestety, przed największą rzeką okolicy (Jardin River) ekipa musiała skapitulować – ryzyko ugrzęźnięcia i spotkania krokodyli było już zbyt duże.
Za to napotkali na muzeum wojskowe z rozbitymi w lesie samolotami z drugiej wojny światowej. 6 lipca 2010 r. ekipa dotarła do najdalej wysuniętego na północ miejsca Australii. Niestety podczas dalszej trasy okazało się, że trudów wielu tysięcy kilometrów szutrowych dróg nie zniosła wyremontowana przed wyjazdem skrzynia biegów. Dlatego trzeba było zrewidować plany – ostatecznie samochód trafił do warsztatu w Cairns, gdzie zakończył się pierwszy etap australijskiej przygody. Oczywiście, w głowie Michała już jest gotowy plan eksploracji wschodniej części kontynentu, a także odwiedziny Tasmanii.opowiadał Michał Rej, notował Andrzej Jedynak