Hindusi jeżdżą tak, jakby wierzyli w możliwość odrodzenia się lub stracili chęć do życia. Rozpychanie się i nagłe zmiany pasów są na porządku dziennym. „Należy uważać na ruch drogowy, kierowcy nadjeżdżający z tyłu lub z boku trąbią. Wygrywa silniejszy lub osoba pewna siebie!” – Günter Schiele z pewnością to wie. Od kilku lat ten mieszkaniec Kolonii w Niemczech wysyła motocyklistów w najpiękniejsze rejony Indii. Oferuje również 2-tygodniowe podróże wynajętymi samochodami do najwyżej położonych przełęczy świata. Koszt? Bagatela – kilkanaście tys. zł dla 2 osób, bez przelotu.
Podróżuje się Mahindrami, produkowanymi na licencji Jeepa CJ3, które w Indiach do chwili obecnej zjeżdżają z taśm niemal w niezmienionej formie. Do napędu służy uważany za niezniszczalny 60-konny diesel Peugeota. Podróż rozpoczyna się od chaosu komunikacyjnego w Chandigarh, ale szybko przechodzi w podjazd pod stromą górę. Szykana nr 1 nie każe długo czekać: w nocy monsun spowodował zejście lawiny błota i przesunął samochód ciężarowy – prawie na brzeg przepaści. Cztery godziny czekania i kilka obsunięć ziemi później przemoczeni do suchej nitki docieramy do miasta Shimla, gdzie domy wydają się przyklejone do zbocza. Byliśmy przemoczeni, gdyż mikroskopijne wycieraczki skapitulowały przed gwałtownym deszczem. Trzeba było wystawić głowę na zewnątrz.
Jeżeli zakręty są solą w zupie, to indyjskie menu jest nadzwyczaj ostro przyprawione. Przyczynia się do tego stan dróg: błoto, piasek, szuter i resztki asfaltu z czasów kolonialnych. Przejechanie 100 km dziennie to zamiar realistyczny, pokonanie dłuższej drogi byłoby stresujące. Od Manali czeka najwyższy stopień trudności. Nigdzie na świecie nie trzeba wspinać się tak ostro, jak na odcinku (474 km) z Rohtang do Leh. „Góra trupów” – tak nazywana jest podziurawiona trasa asfaltowa wijąca się na wysokość 4000 m. Jesteśmy w Himalajach! Wilgotny klimat monsunowy zmienia się w suchy pustynny.
W Keylong zaplanowano dzień odpoczynku, żeby zaaklimatyzować się do wysokości. Jednak ścieżka w ścianie skalnej magicznie przyciąga. Turkocząc przemieszczamy się wzdłuż ściany. Spoglądamy w górę – 1500-metrowe skały przytłaczają, w dole rozwiera paszczę otchłań. Nagroda za wspinaczkę to dramatyczny widok kipieli łączących się ze sobą dwóch rzek 800 m niżej.
Pierwszy 5-tysięcznik w menu „przełęcze” to Baralacza La. Przepaście i zwały ziemi doradzają wolną jazdę. Ciężarówki jadą pod górę tak wolno, że ciągle szukamy szansy wyprzedzenia. Kierujemy wzrok na instrukcję na tylnej klapie ciężarówki: „podjechać blisko, głośno zatrąbić i ciężarówka ustąpi miejsca”. Każdy kilometr to walka.
W końcu osiągamy przełęcz. Wysokościomierz pokazuje 4978 m. Zatrzymujemy Mahindry, wspinamy się dalej i dociągamy do 5000 m – co nie jest mądre, bo należy unikać wysiłku fizycznego. Nie można też zapominać o piciu. Trzy godziny jazdy kończą się w dolinie Saruchu – soczysta zieleń ze skubiącymi trawę krowami i rozrzedzonym powietrzem. W głowach huczy, problemy z oddychaniem nie pozwalają na głęboki sen. Napotykamy starego pasterza, który nie zna takich problemów. Od 85 lat pasie owce, nigdy nie był poważnie chory. Codziennie polega na świeżym mleku, wodzie źródlanej i fajeczce z „ziołami”.
Najtrudniejszy dzień rozpoczyna się o piątej rano. W planie mamy 247 km. W aucie jest lodowato. Przejeżdżamy przez rozpadające się mosty. Przełęcz Nakeela wije się 48 zakrętami. W Mahindrze bez wspomagania to ciężka praca.
W końcu mamy widok na pustynię Moora Plains, gdzie panuje ekstremalna suchość latem i nawałnice zimą. Wynikiem takiej pogody jest piasek drobny jak puder. Pustynię można pokonać w jeden sposób: gaz do dechy i naprzód. Przydały się maski ochronne lakierników. Obraz uliczny w Leh naznaczają mnisi buddyjscy w ciemnoczerwonych szatach. Za Leh rozpościera się przełęcz Khardung La – na początku droga jest wysmołowana, ale zmienia się w off-roadową. Kilka zakrętów i docieramy do przełęczy. 5602 m – najwyżej położona „ulica” świata. Rekord wysokości świętują też kierowcy motocykli i… rowerów górskich. W nagrodę mamy widok na szczyt K2 (8611 m).