Przypomnijmy: Iza i Piotr Witkowscy to doświadczeni podróżnicy z Warszawy, którzy na swoim koncie mają już eskapadę dookoła Australii, walkę o przetrwanie na ulicach Indii czy też zdobywanie górskich przełęczy w Peru. Ich dotychczasowym marzeniem było dotarcie własnym autem na Przylądek Dobrej Nadziei w RPA, które spełniło się w ubiegłym roku.
Nasza wyprawa nosi nazwę African Express, ale do pokonania mamy trzy kontynenty. Jadąc równym asfaltem najszybciej przeskakujemy odcinek europejski. W Istambule robimy krótki przystanek. Jedną nogą stoimy już w Azji. Minarety meczetów oraz zapach baraniego kebabu łączą się tu z nowoczesnością. Odtąd jest już coraz bardziej egzotycznie, a Jeep z każdym przejechanym kilometrem robi coraz większe wrażenie. W Syrii spotykamy dwóch mężczyzn, którzy studiowali w Warszawie farmację. Zaskakuje nas ich nadzwyczajna znajomość polskiego. Spoglądając na biało-czerwoną flagę zaczynają z zachwytem rozwodzić się na temat bigosu. Zapraszają do domu, ale niestety czas nas goni.
Syria to raj dla niezależnych podróżników. Świetnie zachowane starożytne ruiny można podziwiać, nie obawiając się tłumów turystów. Przeszkadzają jedynie muchy oraz namolni sprzedawcy podrabianych antycznych monet.
W Jordanii robimy tylko jeden przystanek, gdyż na tym etapie podróży lepiej oszczędzać czas. Wybieramy miejsce szczególne – Petrę, starożytne świątynie wykute w skałach. Prowadzi do nich ciasny, skalny wąwóz. Największe wrażenie Petra robi o zachodzie słońca, kiedy ciepłe promienie wydobywają wszystkie odcienie różu monumentalnych budowli.
Afrykę witamy w Egipcie. Dopiero jednak po zwycięskiej potyczce z tutejszą biurokracją czeka nas pojedynek z prawdziwym obliczem tego kontynentu. Pierwszą rundę serwuje nam przeprawa do Sudanu. Na drodze staje Jezioro Nassera. Od rana czekamy w porcie i wiele godzin nikt nie zwraca na nas uwagi, choć licha łajba systematycznie zapełnia się niezliczoną ilością kartonów i paczek. Na zacumowany obok nieduży statek pędzą ludzie, pomiędzy nimi lawirują tragarze, pod nogami plączą się dzieci. Ktoś ciągnie na sznurku kozę, wyraźnie niezadowoloną z czekającej ją wycieczki. Nad głowami krążą muchy, oblizujące się na widok ściekającego z nas potu.
Nagle ktoś wrzeszczy i wymachuje rękami w naszą stronę. Zamiast trap pod kołami lądują worki o nieznanej zawartości. Piotr nieustannie popędzany przez zniecierpliwionego kapitana próbuje przymocować ekspanderami auto, zwłaszcza że barka niepokojąco przechyla się na jedną stronę. Tymczasem słyszymy gong oznaczający, że statek, którym mamy popłynąć, jest gotowy do wypłynięcia. W ostatniej chwili wskakujemy na pokład, ze strachem spoglądając na pozostawionego na barce Jeepa. Ma do nas dołączyć po 24 godzinach. Wykończeni padamy na brudne koje w obskurnej kajucie, która jest jedynym luksusem, o jakim mogliśmy pomarzyć. Za drzwiami nie cichną wrzaski. Modlimy się, żeby Jeep nie zakończył przygody na dnie jeziora.
Po 17-godzinnym męczącym rejsie lądujemy na sudańskiej ziemi. W zasypanej pustynnym piaskiem wiosce Wadi Halfa czekamy na auto. Zatrzymujemy się w tradycyjnym nubijskim domu, do którego zaprasza nas Magdi. Przemiły Sudańczyk pomaga też w niekończących się formalnościach. Śpimy na metalowych łóżkach na pustynnym piasku, wprost pod rozgwieżdżonym niebem. Ciotka Magdiego raczy nas pustynnymi przysmakami, które wraz z innymi członkami rodziny jemy obowiązkowo z jednej miski. Czujemy się, jak dawno niewidziana rodzina.
Tymczasem nadchodzi sygnał, że Jeep jest w porcie. Szybko jednak radość zamienia się w niepokój na widok dwóch pokrzywionych deszczułek, po których ma stoczyć się 3-tonowy samochód. Kapitan skacze po deskach, w dowód, że to solidna konstrukcja. Magdi szepce: byle szybko! Piotr nabiera gorącego powietrza i rusza. Słychać trzask. Serce przestaje bić. Gaz i w sekundę auto jest na lądzie. Piotr wyskakuje z Jeepa, ociera pot i nie wierzy w swój iście kaskaderski wyczyn. Dostaje gromkie oklaski.
Z żalem żegnamy się z Magdim i jego rodziną. Przed nami pustynia. Nie wierzymy w optymistyczne zapewnienia sudańskiego przyjaciela: 5 godzin do Dongoli, 5 do Chartumu. Mamy kilkanaście kanistrów i dodatkowy 70-litrowy bak z benzyną oraz solidny zapas wody i jedzenia. Silny wiatr przenosi pustynny piasek, który zasypuje szlak.
Co chwila się gubimy. Przydaje się GPS i dokładna mapa, ale najbardziej cieszy widok ludzi w uśpionej wiosce. Pod kołami na zmianę pojawia się luźny piach lub kamienie. Najbardziej dokucza jednak skwar. Jest 55 stopni! Poruszamy się 20-30 km/h i co chwila robimy postoje. Woda do picia nadaje się do parzenia herbaty! Silnik cały czas się grzeje, dlatego nie pozostaje nic innego jak… włączenie ogrzewania. To wyraźna ulga dla silnika, ale w środku można spłonąć. Licznik kilometrów jakby stanął w miejscu. Nie wiadomo kiedy zapada noc.
Za wydmą rozbijamy obóz. Nie możemy jednak zmrużyć oka, nasłuchując, czy nic się nie zbliża. Dalej jest gorąco. Czekamy na świt. Kolejny dzień to ciąg dalszy walki z piaskiem i ukropem, lejącym się z bezchmurnego nieba. Nie widać żadnego samochodu, co potęguje strach. Do Dongoli zamiast po 5 godzinach docieramy po… 2 dniach. Wypadający ze ściany prysznic i ziejąca dziura w podłodze, służąca za toaletę w zapyziałym hoteliku jest tu prawdziwym luksusem. Nie możemy opanować radości na widok ludzi i otaczającego gwaru. Piekło zostało za nami.
Zupełnie inny jest powód dreszczy dopadających nas w Tanzanii. To widok wielu wypadków samochodowych. Ludzie tygodniami koczują tu przy wrakach, czekając na pomoc. W przeciwnym razie nie mieliby co zbierać z rozbitych aut, chyba że w okolicznych wioskach. U jednego fotel, u innego silnik. Nikt tu nie słyszał o asistance ani o numerze alarmowym 112.
Wjeżdżając do Namibii powoli żegnamy się ze strachem – to ostatnia prosta do celu. Nie chcą nas jednak opuścić przygody. To kraj o bardzo małym zaludnieniu. Jedziemy równym, pustym asfaltem. Znaki ostrzegają o zwierzętach na drodze. Odległości pomiędzy niewielkimi osadami są gigantyczne.
Do najbliższego miasta z zakwaterowaniem jest jeszcze daleko. Zapada zmrok. Nagle na drogę wybiega potężny jeleń kudu. Ostro hamujemy. Ucieka, ale w ostatniej chwili od przedniej maski odbija się drugi samiec. Wyskakujemy z auta, ale po zwierzętach nie ma śladu. Maska solidnie oberwała. Traktujemy zdarzenie, jako przestrogę i unikamy jazdy nocą. Zderzenie z potężnym zwierzakiem mogło skończyć się tragicznie.
100 kilometrów za stolicą kraju, Windhoek, Jeep nagle odmawia współpracy – spadają obroty. Piotr podejrzewa zapchany filtr powietrza lub bunt pompy paliwa. Zawracamy do miasta, gdzie w profesjonalnej stacji obsługi diagnoza okazuje się słuszna. Pompa paliwa nieustannie traktowana przez pył i benzynę nieznanego pochodzenia odmówiła współpracy. Wystarczył skok na dach i już mechanicy montowali zabraną z Warszawy część zapasową. W przeciwnym razie musielibyśmy przymusowo zrobić przynajmniej tygodniowy przystanek w prowincjonalnym Windhoek, czekając na nową pompę. Warto zaznaczyć, że to dopiero czwarty warsztat Jeepa na całej naszej afrykańskiej trasie.
3 sierpnia, 65. dnia naszej podróży spełniają się marzenia. W oddali majaczy Góra Stołowa, wznosząca się nad Kapsztadem w RPA. Niewidzialna gula ściska nam gardła i wyciska łzy wzruszenia. Udało się! Chcemy zatrzymać się na środku autostrady i na cały głos wykrzyczeć radość. Zamiast tego śpiewamy i klaszczemy. Za nami 21 tys. kilometrów, wyboista droga, kurz i strach. Przed nami tylko ocean. Jesteśmy na miejscu.
Przejeżdżamy triumfalnie przez centrum Kapsztadu, kierując się w stronę Przylądka Dobrej Nadziei. Stoimy na skalistym skrawku Afryki, spoglądając na ocean i znów mamy wrażenie, że jesteśmy na końcu świata.
Za Paulo Coelho powtarzamy: Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie. Najwyraźniej tak się stało, bo stoimy tu razem z naszym Jeepem – tak jak sobie obiecaliśmy. Jeep dzięki tej podróży dostał duszę, jest członkiem naszej zgranej drużyny. Tym razem obiecujemy – nigdy go nie sprzedamy.
Wielokrotnie podczas podróży baliśmy się jak dzieci, byliśmy zmęczeni i brudni. Czasem mieliśmy dość – jak wtedy gdy ktoś przebił chłodnicę w Kenii, jak Jeep nie chciał zapalić na pustyni, jak Piotr wchodził do rzeki z krokodylami albo leżąc pod autem i dokręcając śruby. Wtedy najważniejszy był doping. Najbliżsi i przyjaciele śledzili naszą trasę i dawali wiarę w sukces. W podróży najważniejsza jest dobra organizacja, a my rozumiemy się bez słów.
03.08.2009 to ważny dzień w naszym życiu. Zgadzamy się z Ryszardem Kapuścińskim Droga jest źródłem, jest skarbnicą, jest bogactwem.• tekst Iza Witkowska • foto Piotr Witkowski www.naszymsladem.pl