Wszystkie wyprawy, jakie do tej pory organizowałem lub w których brałem udział, były w dużym stopniu przewidywalne. Zimowa, nad Morze Barentsa, w momencie kiedy była tylko koncepcją, też wydawała się zaplanowana. Pół roku później, 4 dni przed odpłynięciem promu, rodziły się coraz większe wątpliwości, które już kilka dni później okazały się uzasadnione.
Świetnie jest pojechać do Afryki, wygodnie podróżuje się po Europie południowej, ciekawie można pojeździć po Polsce – wszystko to przy odrobinie wolnego czasu można dokładnie przygotować. O prawdziwej zimowej wyprawie na wschód, północ czy Islandię trudno znaleźć sensowne informacje w otchłani netu, a ciekawe pozycje książkowe doświadczonych podróżników wymagają czasu. Zatem skupiając całą swoją wiedzę podróżniczą, intuicję i wyobraźnię spakowałem Defendera i zebrałem ekipę, w której znalzł się m.in. 9-letni Maks. Gdy staliśmy przed promem do Szwecji, pojawiła się kolejna burza mózgów i kilogram wątpliwości. W radiu usłyszeliśmy: „W Skandynawii zanotowano rekordowe mrozy”. Prom odpłynął…
Szwecja jest ciekawa, bardzo poukładana i sprzyjająca szybkiemu przemieszczaniu się w stronę północy, bo to w końcu miał być nasz cel: Nordkapp, ale też wioski rybackie i zamarznięte fiordy.
Pierwsze zdziwienie dopadło nas podczas postoju na parkingu z wielką tablicą „Arctic Circle”. Woda na kawę gotowała się bardzo wolno, a kawa stygła wyjątkowo szybko. W ciągu kilku minut wszyscy przemarzliśmy do szpiku kości. Na pewno dla 5-osobowej załogi był to sygnał, że coś się zaczyna – dla jednych oczekiwany „czelendż”, dla innych kubeł zimnej, bardzo zimnej wody.
Wyprawa miała trwać 7 dni, a do przejechania zaplanowaliśmy 3600 km, ruszyliśmy więc sprawnie przez Finlandię do północno-zachodniej Norwegii. Pierwszy nocleg w namiotach przyprawił nas o niezły dreszczyk. Początkowo okazał się zabawny – ciężko wbić się i zamknąć suwak zamka grubego śpiwora, mając na sobie kilka warstw puchowych ciuchów. W nocy zorze polarne, rano zamarznięta woda na kawę i oblodzone śpiwory. Pierwsze ważne doświadczenia i błędy wybaczone przez doskonały sprzęt.
Arcysprawne pakowanie i gonitwa za słońcem doprowadziła nas do malowniczej wioski z instytucją na wzór czerwonego krzyża – budynku z pomocą medyczną, gdzie załatwiliśmy odmrażanie, nocleg i dzień odpoczynku.
Dzień, w którym ruszyliśmy na Nordkapp dostarczył nam adrenaliny i niekoniecznie dobrych emocji. Warunki pogarszały się z każdym kilometrem. Na oblodzonym, słabo wyprofilowanym zakręcie uderzamy w stalową barierkę po przeciwnej stronie drogi, zamieniając na chwilę zasady ruchu na brytyjskie. Akcji towarzyszy wizja czołówki ze skandynawskim kierowcą, który w ostatniej chwili dostosowuje się do nowych zasad ruchu i zjeżdża na pas, po którym powinniśmy się poruszać. Zostaje jednak jego przyczepa, która w zupełnie niewytłumaczalny sposób mija Defendera o milimetry.
Auta całe, mamy tylko rozprutą felgę i niewyobrażalne szczęście, że jedziemy dalej. Z Doktora, który kierował w chwili wypadku, adrenalina schodzi powoli i do formy powraca po kilku godzinach. Sztywne mosty Land Rovera okazały się zbawienne. W ramach „podziękowania” chwilę później pomagamy kierowcy TIR-a, który znalazł się w rowie. Choć bez kinetyka jednak uwalniamy nieszczęśnika. Mamy remis.
Ostatnie 100 km do Nordkappu to już walka. Jedynie w tunelach można jakoś jechać, poza nimi – wielkie śnieżyce, lód i zaspy. 25 km przed końcem Europy, wita nas pracownik służby drogowej, informując, że… dalsza podróż będzie możliwa dopiero jak poprawi się pogoda, tylko za pługiem, a do tego za 1000 koron norweskich (500 zł). Nie możemy czekać, więc wracamy na nasze „ulubione” oblodzone 100 km – w przeciwnym kierunku i w gorszych warunkach.
To wymagający śnieżno-lodowy off-road, choć głęboko pod nami jest asfalt. Podróż przez Laponię okazuje się kolejną lekcją. Przez prawie 3 godz. nie ma śladów cywilizacji, panuje noc, abstrakcyjny dla nas mróz, kończy się paliwo (mamy problemy z zakupem), w aucie utrzymuje się ujemna temperatura. W prezencie dostajemy fantastyczne widoki i słońce kolejnego dnia, który spędzamy nad zamarzniętą Zatoką Botnicką. Finlandia trochę zaskakuje, z jednej strony jest dostępna cenowo w porównaniu z horrendalnie drogą Norwegią, z drugiej dostarcza problemów w kontaktach z mieszkańcami – język fiński nie przypomina żadnego z nam znanych, słyszane i czytane wyrazy nic nie mówią…
Skończyło się turboradością z ciepła na promie, sporą lekcją jazdy, drobnymi ranami Defendera, nienaruszoną kondycją uczestników (również Maksa!). Były momenty nerwowe i trudne.
Zimowa wyprawa daje jednak duże doświadczenie. Zalecam dokładne przygotowanie siebie i sprzętu na niewybaczające błędów temperatury (minus 30-38oC). Wtedy zamarza nawet dobry humor.Podziękowania dla firm: Sony (użyczenie kamery), Valvoline (oleje), Land Parts System (części), 4Land (przygotowanie auta) i Husky (namioty)