Urzędnicy coraz usilniej nakłaniają nas do zmiany komfortowych aut na powolną i zatłoczoną komunikację publiczną. Robią to stopniowo i systematycznie. Działając metodą małych kroków, zagradzają chodniki słupkami, ustawiają kolejne zakazy zatrzymywania się, rozszerzają strefy płatnego parkowania, wprowadzają nowe buspasy i ograniczają dozwoloną prędkość.

Niedługo usłyszymy zapewne o opłatach za wjazd do centrum, a być może nawet, wzorem Niemiec, o zakazie wjazdu dla starych, nieekologicznych samochodów.

W przypadku stolicy działania zmierzające do utrudnienia życia kierowcom są starannie zaplanowane w Strategii zrównoważonego rozwoju systemu transportowego Warszawy. Ten opasły dokument, naładowany biurokratyczną nowomową, zawiera pewne kuriozalne zapisy, na podstawie których urzędnicy rzucają kolejne kłody pod koła właścicieli samochodów.

Strategia zaleca m.in. ograniczanie do minimum działań inwestycyjnych w zakresie układu drogowego, mogących doprowadzić do zwiększenia przepustowości ulic, czy też ograniczenie liczby miejsc parkingowych powstających wraz z nowymi inwestycjami. Tego rodzaju działania mają nas zniechęcić do podróżowania samochodem.

W zamian za porzucenie aut kierowcom obiecuje się liczne „udogodnienia” w postaci: nowych ścieżek rowerowych, publicznych rowerów, ułatwień w ruchu pieszych oraz nade wszystko lepszego zbiorkomu. Na obietnicach jednak się kończy. Według GUS-u liczba pasażerów przewiezionych komunikacją miejską w Polsce spadła z 4078 mln w 2007r. do 3890 mln w 2011 r.

Nic dziwnego: wraz z psuciem infrastruktury samochodowej drastycznie wzrastają ceny biletów w komunikacji publicznej, czemu towarzyszy spadek jakości usług. Likwiduje się popularne linie autobusowe, próbuje ograniczać kursy metra. Kryzys, proszę państwa! Skoro tak, po co ograniczenia dla samochodów, likwidacja miejsc parkingowych, zwężanie ulic?

Tymczasem właściciele aut także płacą podatki, i to jakie! W zamian powinni otrzymać nowe, wielopoziomowe parkingi, wiadukty, estakady, obwodnice i inne ułatwienia w jeździe – po prostu przyjazne im drogi. Nic z tego! Miasta walczą z kierowcami, zamiast – jeśli taka ich wola – zapewnić lepszą alternatywę. Ale czy jest ona w ogóle możliwa?