Dzięki ważnej roli w filmie o tym samym tytule Manta zyskała rozgłos, choć niekoniecznie pozytywny. Do dziś ten model jest kojarzony ze... specyficznym typem kierowcy
Opel Manta - błysk i grzmotyŹródło: Auto Bild / Auto Bild Klassik
Z zewnątrz jest beżowy, w środku – jasnobrązowy. Żadnych krzykliwych barw, wszystko bardzo stonowane i poważne. Tapicerka foteli w pepitkę, między nimi długi lewarek skrzyni biegów, sterczący w stronę kierowcy. Na boczkach drzwi łatwa do utrzymania w czystości sztuczna skóra, do tego matowoczarne podłokietniki.
Tak prezentują się elementy Opla, którego kierowca zapewne jeździ w sztruksowym kapeluszu i flanelowej koszuli. Wczesne Manty B wyróżniały właśnie takie stylowe dodatki. Zmieniło się to dopiero o wiele później, gdy auta trafiały w ręce czwartego właściciela. Ci mieli obsesję na punkcie tuningu, a film „Manta, Manta” wystawił im pomnik. Ich samochody były „zglebione”, poszerzone i bardzo kolorowe. Ich pasażerki – często niezbyt rozgarnięte. Cały film traktował o młodzieży mającej dość przeciętne cele w życiu. Była to jedna z pierwszych dużych ról występującego dziś w Hollywood Tila Schweigera.
Tyle że Manta mogła skończyć też inaczej niż w rękach domorosłego tunera. Pierwszy właściciel naszego testowego egzemplarza musiał go bardzo kochać. Auto pochodzi z 1977 r. i jest bardzo zadbane. Fotele chroniły aż dwa pokrowce, założone jeden na drugi. Dzięki temu samochód w środku wygląda tak, jakby miał rok, a nie 40 lat. Pod maską też czekała na nas miła niespodzianka: tkwi tam nie 55, nie 60 i też nie 75, lecz 90 prężnych koni. Beżowa strzała już wówczas potrafiła żwawo jeździć.
Do tego pasuje sportowa, trójramienna kierownica. Pozwala zwinnie dyrygować ważącym tylko 1014 kg autem, sam układ kierowniczy jest naprawdę precyzyjny. Czterocylindrowy silnik nie narzuca się swoim brzmieniem, nawet gdy zmuszamy go do wytężonej pracy. Przyspieszenie mogłoby być jeszcze lepsze, jednak skok lewarka między „dwójką” a „trójką” jest tak długi, że przerzucenie biegu musi swoje trwać.
Ten egzemplarz Manty miał wielkie szczęście, że nigdy nie trafił w ręce młodego, jurnego, zbuntowanego kierowcy i nie spędzał wieczorów pod prowincjonalną dyskoteką. Obecny właściciel zmodyfikował w nim tylko trzy elementy: na tylnej kanapie zamontował pasy bezpieczeństwa, żeby mogły tam podróżować dzieciaki, fabryczne amortyzatory zamienił na nowoczesne gazowe Bilsteiny, natomiast felgi ATS zapewniają powiew sportu.
Przejażdżka tym autem pozwoliła nam „nadgrać” złą opinię, która wbiła nam się w pamięć po obejrzeniu „Manta, Manta!”. Szkoda, że tak mało aut przetrwało do dziś w takim stanie, jak ten egzemplarz.
Opel Manta - nasza opinia
Dzięki 90 KM pod maską i dobrym właściwościom aerodynamicznym rozpędza się też do wyższej prędkości niż konkurenci z lat 70-tych. Nie trzeba lubić jej wyposażenia wnętrza, ale za to jest ono ponadczasowe i odporne na zużycie.