• Jeden z moich rozmówców miał stałą procedurę: gdzie nie pojechał, zawsze się udawał do miejscowego sklepu z częściami, kupował je na zapas, po czym woził ze sobą w Maluchu. Nieraz wybawiło go to z opresji
  • Jednym z najlepiej zaopatrzonych w części sklepów był punkt przy FSM w Bielsku-Białej. Niestety, trzeba było pokonać nawet kilkaset kilometrów, nie wiedząc, co jest akurat na stanie, bo sklep miał jeden feler
  • Kiedy mojemu rozmówcy pękł stelaż siedzenia kierowcy, zwyczajnie zamienił przednie fotele miejscami i tak jeździł kilka miesięcy, dopóki do Polmozbytu nie rzucili tego elementu
  • Wszystkie zamieszczone zdjęcia mają charakter ilustracyjny, a przedstawieni na nich ludzie i miejsca nie są w żaden sposób związani z historiami w artykule

Pan C usłyszał złowróżbny zgrzyt i już wiedział, że jest źle. Źle pod każdym możliwym względem. Nie dość, że znowu poszła tulejka w układzie przeniesienia napędu, to jeszcze wokół noc, odludzie i ulewa, a w Polskim Fiacie 126p — cała jego rodzina. Zaczyna się jak w naprawdę kiepskim horrorze, ale niestety to była proza życia.

W tym wszystkim trafiły się jednak dwa jasne punkty. Po pierwsze, Pan C (litery w tekście nie mają nic wspólnego z inicjałami moich rozmówców) wiedząc, jak nietrwała jest owa tulejka, zawsze woził ze sobą kilka zapasowych, spoczywających z innymi newralgicznymi częściami zamiennym i stosem narzędzi w mikroskopijnym 100-litrowym bagażniku Malucha. Drugim jasnym punktem okazał się ciemny zarys domu jednorodzinnego majaczący hen na horyzoncie.

Przeczytaj także: Tak się kupowało nowy samochód w PRL. Absurdy, udręka i drożyzna

Pan C zapukał więc do drzwi. Otworzyło małżeństwo. I proszę sobie wyobrazić, że żona ugościła rodzinę Pana C, zaś mąż nie dość, że użyczył Panu C garażu, to jeszcze pomógł w naprawie. W środku nocy, na odludziu. Niewykluczone, że właściciel domu sam się kiedyś znalazł w podobnej sytuacji. I raczej na pewno też miał bagażnik pełen części zamiennych. Bo z nimi w PRL był duży problem.

Naprawa samochodów w PRL: jazdy z częściami

Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Tyśmienicka; 1969 r. Foto: Grażyna Rutowska/NAC / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Tyśmienicka; 1969 r.

Panu E weszło to już w krew. Gdziekolwiek pojechał poza rodzinne miasto — czy to na wakacje, czy w delegację — zawsze odwiedzał miejscowe sklepy z częściami zamiennymi i kupował, co się da. Na zapas. Bo kiedyś, w najmniej spodziewanym momencie, na pewno się przydadzą. Zresztą niektóre części Pan E ma do dziś.

Śmieszne? Nie. W czasach PRL to była konieczność. Z dostępnością części zamiennych był bowiem duży problem. Pan E przekonał się o tym, kiedy w Polskim Fiacie 126p pękł mu stelaż siedzenia kierowcy, co uniemożliwiało dalszą jazdę. Na domiar złego nie mógł go dostać w okolicznych Polmozbytach. Na szczęście wpadł na genialny pomysł: po prostu przemontował przednie siedzenia, zamieniając je miejscami. Jeździł tak kilka miesięcy, dopóki do Polmozbytu w sąsiednim mieście nie przywieźli stelaży.

Jeszcze bardziej szokująca historia zdarzyła się na południu Polski.

Przeczytaj także: Porównałem ceny i wyposażenie chińskich aut z Toyotą, Kią, BMW i Mercedesem. Jedna ze stron ma duży problem

Naprawa samochodów w PRL: pasek klinowy i inne rarytasy

Przemysław Semczuk w książce "Maluch. Wielka biografia małego samochodu" opisuje osobliwą sytuację: pewnemu kierowcy w Fiacie 126p urwał się pasek klinowy, wówczas rynkowy rarytas. Pechowiec nigdzie nie mógł znaleźć nowego, na szczęście trafił na informację, że pewien sklep na południu Polski wyśle pasek za zaliczeniem pocztowym. Taki e-commerce w czasach sprzed www.

Kiedy kierowca zadzwonił do tego sklepu złożyć zamówienie, usłyszał, że w ten sposób to się nie da i trzeba napisać oficjalne podanie. Tak jest, podanie do sklepu o możliwość zakupu towaru. W PRL często jednak to klient zabiegał o względy sklepu, a nie na odwrót.

Przeczytaj także: Tak się tankowało samochody w PRL-u. Diesel był wtedy marzeniem, wcale nie chodziło o oszczędność

Przemysław Semczuk pisze też, że dobrym miejscem do kupna takich białych kruków jak części do Malucha był sklep przy FSM w Bielsku-Białej. Niestety, także i to rozwiązanie miało dwie poważne wady. Nie dość, że niektórzy musieli pokonać setki kilometrów, to jechali kompletnie w ciemno. Nie można było bowiem zadzwonić do przyfabrycznego sklepu — jak choćby do punktu wymagającego podania o pasek klinowy — bo ów sklep w ogóle nie miał telefonu.

Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Dzika; 1971 r. Foto: Grażyna Rutowska/NAC / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Dzika; 1971 r.

Problem z dostępnością części zainspirował pewną prywatną firmę, która zaczęła wytwarzać walizeczki idealnie mieszczące się pod przednimi siedzeniami Polskiego Fiata 126p (wybaczcie, ale fotelami nie da się ich nazwać). Pan E w jednej woził części, w drugiej narzędzia. W ten sposób miał luksus posiadania całych 100 l bagażnika Malucha wyłącznie na bagaż. Inna sprawa, że zmiana samochodu w niewielką hurtownię części nieraz ratowała z nielichych opałów.

Naprawa samochodów w PRL: nocne przygody

Jedną z części, którą Pan E woził w swojej specjalnej walizeczce, była uszczelka pod głowicę. Kiedyś, wracając z miasta oddalonego o ponad 250 km, padł właśnie ten element. Szczęśliwie Pan E miał pod ręką (a dokładniej pod siedzeniem) zapas, więc trzeba było jedynie późnym wieczorem znaleźć garaż z kanałem i dokonać wymiany. Panu E z pomocą (i garażem) pospieszył kolega, a naprawa skończyła się o drugiej w nocy.

Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Dzika; 1971 r. Foto: Grażyna Rutowska/NAC / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja Obsługi Samochodów; Warszawa, ul. Dzika; 1971 r.

Słuchając tych historii, raz po raz odnosiłem wrażenie, że za PRL ludzie byli bardziej pomocni wobec obcych. Kolejnym dowodem na to jest przygoda Pana L.

Kiedyś Pan L wybrał się w dłuższą podróż. W pewnym momencie stwierdził, że jego Fiat 126p w ogóle nie reaguje na wciśnięcie "gazu". Nauczony doświadczeniem Pan L stwierdził, że służbę właśnie zakończył przegub przy tylnym kole. Co gorsza, akurat tej części ze sobą nie woził.

Traf chciał, że udało mu się zatrzymać pierwszego napotkanego kierowcę, który na dodatek okazał się znawcą tematu. Za pomocą młotka prowizorycznie naprawił przegub, dorzucił informację, że w pobliskiej wsi jest mechanik, a do informacji o mechaniku — własny zapasowy przegub. Mało tego, kierowca nie chciał od Pana L pieniędzy, ponieważ stwierdził, że nie wiadomo, czy ów przegub w ogóle będzie pasował. Jeśli się sprawdzi, to u wiejskiego mechanika Pan L zostawi 200 zł, a on przy okazji odbierze pieniądz.

Wskazany wiejski warsztat nie budził przesadnego zaufania: kanał był wykopany w gliniastej ziemi. Na szczęście przegub pasował, mechanik dał sobie radę, a Pan L zgodnie z umową zostawił 200 zł.

Sęk w tym, że to był koniec lat 80., kiedy inflacja — delikatnie mówiąc — nie leniuchowała. Tydzień po naprawie Pan L trafił na identyczny przegub w sklepie, który kosztował już... pięć razy więcej.

W ogóle w czasach PRL zaskakująco duża liczba kierowców sama naprawiała i serwisowała swoje auta. Np. Pan E na studiach miał raz w tygodniu obowiązkowe zajęcia wojskowe. Trafił do podoficerskiej szkoły samochodowej, gdzie nauczył się tyle, że samodzielna wymiana np. głównego wałka skrzyni biegów (tzw. choinki), szczęk hamulcowych bądź tłumika nie sprawiała mu żadnych problemów. Dobrym źródłem wiedzy były powszechne wówczas poradniki książkowe na temat eksploatacji najpopularniejszych modeli w PRL — taki praprzodek YouTube'owych tutoriali.

Warsztat samochodowy; Warszawa, nieopodal ul. Solec; 1958 r. Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Warsztat samochodowy; Warszawa, nieopodal ul. Solec; 1958 r.

Nie wszystko dało się jednak zrobić samemu, a i nie każdy miał do tego dryg. Wtedy trzeba było się zdać na warsztat — państwowy lub prywatny.

Naprawa samochodów w PRL: prywatny=rzemieślniczy

Stołeczne Przedsiębiorstwo Usług Motoryzacyjnych; Warszawa, ul. Dolna; 1971 r. Foto: Grażyna Rutowska/NAC / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stołeczne Przedsiębiorstwo Usług Motoryzacyjnych; Warszawa, ul. Dolna; 1971 r.

To był PRL, ustrój, w którym niewiele biznesów znajdowało się poza rękami państwa. Do państwa należała też sieć Polmozbytów, powstała w 1974 r. z połączenia Motozbytu i Polmo-Behamotu. Polmozbyt nie tylko sprzedawał części i całe samochody, ale też je naprawiał. Oczywiście funkcjonowały również prywatne warsztaty, ale jako że "prywatny" nie należał do hołubionych przez socjalizm przymiotników, to takie punkty powszechnie nazywano "rzemieślniczymi". Sęk w tym, że prywatne, wróć, rzemieślnicze warsztaty, nagminnie odczuwały problem z dostępnością części.

Zresztą części też się dzieliły na państwowe i rzemieślnicze. A że sektor prywatny miał ograniczony dostęp także do odpowiednich surowców, więc produkowane przezeń części z reguły okazywały się gorszej jakości niż państwowe. Państwowe z kolei rzadziej występowały w sklepach.

Pan L kiedyś musiał się umówić na wizytę w Polmozbycie. Na wolny termin czekał wprawdzie dwa tygodnie, ale problem tkwił gdzie indziej: nie mógł się umówić na konkretną godzinę. Dlatego przybył na miejsce skoro świt, po czym spędził w poczekalni osiem godzin, czekając na swoją kolej. W tym czasie od szepcących między sobą klientów zdążył poznać mocne i słabe strony wszystkich zatrudnionych tam mechaników. O "Maradonie" jednak nikt nie wspominał.

Pan L oddał kiedyś swojego Trabanta 601 Universal celem naprostowania zderzaka. Kiedy stawił się po odbiór, usłyszał "E, <<Maradona>>, przynieś ten zderzak do Trabanta". Okazało się, że mechanik nazywany "Maradoną" potraktował polecenie naprostowania zbyt dosłownie i oczom Pana L ukazał się płaski do bólu zderzak, w którym nie zostało nic z fabrycznych krzywizn i obłości.

Naprawa samochodów w PRL: wyciek na granicy

Znajomy Pana L odebrał właśnie ówczesny szczyt marzeń, czyli prawie nowego Poloneza. Będąc zapobiegliwym, postanowił prywatnemu warsztatowi zlecić zabezpieczenie swojego cacka środkiem antykorozyjnym. Samochód oddał ok. godz. 16, o tej porze roku robiło się już ciemno. Do najbliższego tramwaju miał 20 minut. Po drodze zmarzły mu ręce. I wtedy się zorientował, że w Polonezie zostawił rękawiczki. Od razu się cofnął.

Kiedy z powrotem dotarł do warsztatu, było już zupełnie ciemno. Na tyle, że właściciel warsztatu i jego mechanicy nie widzieli zbliżającego się zleceniodawcy. Kierowca samochodu usłyszał więc głośne i wyraźne: "tego Poloneza to tak machnijcie tym środkiem tylko z wierzchu, żeby klient myślał, że zrobione".

Przeczytaj także: Iwona Blecharczyk to najsłynniejsza polska kierowczyni tirów. Zdarzały się jej sceny jak z "Szybkich i Wściekłych"

Więcej szczęścia miał Pan C, który jechał z rodziną Fiatem 126p do Bułgarii i pełznąc w kolejce na granicy z Czechosłowacją, zauważył, że jego Maluch zostawił kałużę oleju. Okazało się, że pękła miska olejowa. Pan C zawrócił więc i w końcu w pierwszym większym mieście udało mu się znaleźć warsztat. Mechanicy zgodzili się dokonać naprawy, ale Pan C zaczął się zastanawiać, czy podołają temu wyzwaniu.

Od razu było widać, że cała załoga zgodnie znajduje się w stanie wskazującym. Co tu dużo mówić: Pan C wbił im się w sam środek męskiej imprezy. Niezrażeni mechanicy poprosili go jednak o pozostawienie samochodu i przywiezienie posiłku, po czym naprawili usterkę w sposób popisowy. Pan C mógł się spokojnie udać na wczasy do Bułgarii.

Niestety, fart szybko się skończył. Kiedy Pan C wrócił do Polski, zorientował się, że ma całkowicie zdarte opony. Okazało się, że już w fabryce źle ustawiono zbieżność kół.

Warsztat samochodowy (Warszawa; widok od ul. Szpitalnej; 1964 r.) Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Warsztat samochodowy (Warszawa; widok od ul. Szpitalnej; 1964 r.)

Materiał powstał dzięki współpracy z partnerem - Narodowym Archiwum Cyfrowym, którego misją jest budowanie nowoczesnego społeczeństwa świadomego swojej przeszłości. NAC gromadzi, przechowuje i udostępnia fotografie, nagrania dźwiękowe oraz filmy. Zdigitalizowane zdjęcia można oglądać na nac.gov.pl.