To był wyjazd z serii „jeśli to ogłoszenie zawiera prawdę i tylko prawdę, to wracamy dwoma samochodami”: Ford Explorer „absolutny ideał, serwis, wnętrze auta jak nowe”. I dalej: „sprawdzamy wszystkie elementy odpowiadające za bezpieczeństwo i eksploatację samochodu, wykonujemy niezbędne naprawy, by samochód był sprawny technicznie i kupujący nie ponosił dodatkowych kosztów”.
Auto ma tablice, przegląd i OC, można wracać na kołach, a gdyby ktoś się bał zakupu starego auta, to można dokupić gwarancję VIP Gwarant. Za tzw. gwarancję, wiadomo, trzeba pewnie coś dopłacić, ale cena bazowa wydaje się niska: 7999 zł za samochód z 1997 r., 140 tys. km przebiegu, pod maską 4-litrowy 205-konny silnik V6.
Po co komu takie auto? Choćby do ciągania przyczep, auto idealne na wieś, a po założeniu instalacji LPG (do podwozia od zewnątrz uczepione jest wielkie koło zapasowe – idealne miejsce na butlę) także niezbyt drogie w eksploatacji. Na miejscu, jak się okazało, podobnych wynalazków stało więcej, obok nawet podobny, nieco droższy Explorer.
Zaczynamy od tańszego (7999 zł), jednak handlarz od razu zastrzega: - Panowie, do ceny doliczamy opłaty (czyli m.in. „dużą” akcyzę). Chyba nie spodziewaliście się, że to cena za auto po opłatach? Cóż... spodziewaliśmy się, ale rozumiemy, tym bardziej że samochód zrobił na nas – naprawdę! – bardzo dobre wrażenie.
Zacznijmy więc od zalet. Opony, można powiedzieć, że są, a w tym rozmiarze to wydatek 2 tys. zł. Podwozie i rama – w bardzo dobrym stanie, zwłaszcza z uwagi na umiarkowaną cenę auta można przyjąć, że zniszczeń korozyjnych brak, a drobne purchle na zewnętrznych elementach karoserii można zignorować. Śladów poważnych wypadków – brak. Wnętrze faktycznie w bardzo dobrym stanie, z tyłu najpewniej zazwyczaj nikt nie jeździł.
Auto sprowadzono z Niemiec, dlatego też i z tyłu, i z przodu samochód ma europejskie oświetlenie – niczego nie trzeba przerabiać. Widać, że także w bagażniku nikt nie woził żadnego gruzu. Na tym etapie jeszcze się wahaliśmy: brać?
Niestety, auto tak całkiem idealne nie jest. Wyrwany przycisk z kierownicy to jeszcze pół biedy – kierownicę do Explorera można kupić za 100 zł. Wyrwane radio – cóż, ktoś zapewne postanowił sprzedać je osobno. Włączamy więc silnik, który brzmi wzorowo, i włączamy „drive”. Puk! Przełączamy na wsteczny. Stuk! W drugą stronę: puk! Czy to usterka, czy ten typ tak ma?
By się dowiedzieć, włączamy silnik stojącego obok Explorera (droższego, ale z większym przebiegiem i wizualnie w dużo gorszym stanie), by porównać zachowanie przekładni. Niestety, okazuje się, że nie puka, czyli nasz wybraniec jest zepsuty. Czy to kwestia tylko zawieszenia skrzyni czy samej skrzyni – na placu nie da się sprawdzić.
A można wyjechać? Nie bardzo, bo auto – wbrew deklaracjom zawartym w ogłoszeniu – nie ma ani tablic rejestracyjnych, ani przeglądu, ani OC. Ma tylko niemieckie fałszywki.
A zatem pozostaje laweta, by zawieźć samochód na przegląd. To kłopot, koszty i za chwilę się okaże, że na naszego Explorera trzeba wydać nie 8, ale 15 tysięcy. Opłaty wyniosą 1,5-2 tys., używana skrzynia biegów kolejne 2,5 tys., ale trzeba ją założyć, wymienić olej, wykonać diagnostykę.
Dla chcącego nic trudnego, jednak znakomita na pierwszy rzut oka oferta okazuje się zaledwie przeciętna. To może wziąć auto z gwarancją, jak sugeruje handlarz? Lepiej nie! Takie „gwarancje” co do zasady nie obejmują usterek, które były w aucie przed kupnem, a zanim gwarant zapłaci za naprawę, zleca szczegółową ekspertyzę. Doceniając, że to auto jeszcze nie zasługuje na złom, jednak dziękujemy.