Cały pomysł zaczął nabierać kształtów po raz pierwszy gdy poznałem redaktora naczelnego lotniczego miesięcznika "Skrzydlata Polska", Grzegorza Sobczaka oraz osoby kierujące Fundacją "Polskie Orły", znaną m.in. z organizowania od 11 lat lotniczych pikników w podwarszawskiej Góraszce. W miare postępu dyskusji koncepcja wyścigu ewoluowała, ale podstawowe zasady pozostały niezmienione: samochód miał ścigać się z jakimś statkiem powietrznym na betonowym lotnisku na trasie z zakrętami - mieliśmy ścigać się po prostej wyłącznie w sytuacji awaryjnej. Przed wojną w Polsce podobne wyścigi organizowano jeszcze w latach 30., a w okresie międzywojennym współzawodnictwo między statkami powietrznymi i automobilami było bardzo popularne na całym świecie - w jednym z takich wyścigów we Włoszech wziął udział nawet sam Tazio Nuvolari.

Przekonałem Nissana, by udostępnił mi jedyny w Polsce testowy egzemplarz modelu 350Z po faceliftingu, firmę Michelin, by dostarczyła dwa komplety najnowszych opon Pilot Sport, kamery telewizyjne pochodziły z firmy Sony, zaś do baku auta miało trafić paliwo Shell V-Power Racing. Namówiliśmy Zbigniewa Niemczyckiego, by przyleciał własnym śmigłowcem Bell 407 i poprosilismy jednego z najlepszych pilotów akrobacyjnych w Polsce, płk. Dypl. Pil. Wojciecha Krupę, by przyleciał używanym przez siebie w zespole akrobacyjnym "Żelazy" specjalistycznym samolocie Zlin-50LS. Koledzy z fundacji załatwili wszystkie zgody odpowiednich władz cywilnych i wojskowych. Byliśmy gotowi.

Zaprosiliśmy na wyścig sporo dziennikarzy prasowych i telewizyjnych, nie chcieliśmy więc, by byli świadkami jakiegoś nieciekawego wydarzenia. Stąd długotrwałe próby i testy w dniu poprzedzającym imprezę. Gdy okazało się, że Zlin prowadzony przez Wojtka Krupę oblatuje czworobok naszego toru w 40 sekund, a ja, ryzykując dość mocno, w 55 sekund objeżdżam go Nissanem, uznaliśmy, że trzeba wprowadzić współczynnik handicapowy. Dlaczego? Oczywisty powód jest taki, że pomimo identycznej mocy silników, obydwa środki transportu znacząco różnią się masą - samolot waży dokładnie połowę tego co samochód. Nissan, który do jazdy po normalnych drogach nadaje się świetnie, ma fantastycznie harmonijne podwozie z prawdziwym skokiem zawieszenia (dziś rzadkość), uczciwy i precyzyjny układ kierowniczy, mocne hamulce i silnik o korzystnej charakterystyce momentu obrotowego, a na suchej nawierzchni podejmuję się powalczyć nim z Subaru Imprezami, tutaj ma problemy.

Bo tutaj jest inaczej. Pas startowy, zbudowany przez więźniów obozu koncentracyjnego w latach 40., jest niewiarygodnie pofalowany, podobnie jak długi zakręt na jego końcu. Dwie równe, asfaltowe proste są zbyt wąskie, by jakość ich nawierzchni wykorzystać w pełni. Na długim wyboistym łuku, w który wjeżdżam z prędkością około 160-180 km/h, jestem zmuszony stale stosować kontry kierownicą, pracować pedałem gazu, chwilami nawet uderzać w hamulec lewą stopą, by dociążyć podskakujący przód. Jest tak strasznie, że zimny pot spływa mi po plecach aż do, ehem, slipów. Na jednym z okrążeń próbnych zostawiam na betonie kiludziesięciometrowe czarne smugi, ratując się o włos od dachowania na trawie. Trzeba troszkę zwolnić...  Ustalamy, że zamiast zakrętów o 90 stopni, pilot samolotu wykona zakręty o 270 stopni. To powinno wyrównać szanse.

Ale następnego ranka, gdy zaczynają przybywać goście, sytuacja znów wygląda beznadziejnie. Wiatr się wzmaga i ze względów bezpieczeństwa start stojący samolotu jest wykluczony. Decydujemy się na lotny, na hasło przez radio. I jakoś nam wychodzi ten start, a ja zaskakuję sam siebie czystą i bezbłędną jazdą. I samochód wygrywa! Hm, do takiego aplauzu, zwłaszcza ze strony dam, mógłbym się przyzwyczaić... Za to drugi bieg wyścigowy przegrywam: pilot daje z siebie wszystko, a ja trochę zanadto spóźniam hamowanie do pierwszego zakrętu i muszę się ratować, tracąc cenny czas. Ale co tam, ładnie wyglądało.

Wtedy przybywa Bell 407 i jego pilot, Zbigniew Niemczycki, nie decyduje się na pełny wyścig - wiatr przy ziemi przekracza bezpieczne wartości, ścigamy się zatem pod waitr, w linii prostej. Dziwne, ale pierwszy bieg wygrywam, a drugi nieznacznie przegrywam ze śmigłowcem walczącym dzielnie z czołowym wiatrem. Napięcie opada, pora powozić gości. Na tym etapie jestem tak wyczerpany, że nie do końca pamiętam, kto był moim pasażerem - nie zapomnę na pewno dwóch urodziwych i odważnych aktorek. Alicja Borkowska była moją pierwszą pasażerką, a Karolina Borkowska (zbieżność nazwisk przypadkowa...) odważnie zniosła mój błąd i zwiedzanie trawnika.

Co udowodniła nasza impreza? Dowiodła, że tak jak przed wojną, samochody i statki powietrzne mają wiele wspólnego, że świetnie wyglądają w telewizji i że sam wynik wyścigu jest mniej ważny, jeśli wszyscy się świetnie bawią. Czy zrobię coś podobnego znowu? No pewnie, teraz myślę o wyścigu z odrzutowcem... Daję słowo, to nie wariactwo.