Yeti na Czarnym Lądzie

Trudno spotkać Skodę w Południowej Afryce, a tym bardziej Yeti. Tym razem zawędrowaliśmy z czeskim crossoverem aż do Namibii, gdzie ta marka jest równie egzotyczna jak żyrafy w Polsce. Droga do byłej niemieckiej kolonii nie jest najłatwiejsza. 10 tysięcy kilometrów najłatwiej przebyć samolotem. 20 godzin, przesiadka w Niemczech i RPA i jesteśmy na miejscu. Samochodom podróż zajęła znacznie więcej czasu, gdyż musiały płynąć statkiem. Ta forma transportu do Namibii zawsze siała postrach wśród marynarzy. Południowo-afrykańskie wybrzeże od setek lat zbiera żniwo w postaci licznych wraków odsłaniających swe pozostałości podczas odpływu oceanu. Czasy się jednak zmieniają, a wraz z nimi technologia nawigacyjna. Podobnie ma się rzecz z samochodami, które z każdą kolejną generacją dojrzewają. Nieprzypadkowo wybór padł właśnie na Yeti. Ten kompaktowy crossover posiada opcjonalny napęd na obie osie, mocne silniki wysokoprężne oraz przestronne wnętrze - zestaw w sam raz na 1500 kilometrów po namibijskich bezdrożach. A te okazują się bardzo wymagające. Już po opuszczeniu murów stolicy - Windhoek, kończy się asfalt i zaczynają szutrowe nawierzchnie pełne niespodzianek. Mimo, iż można po nich mknąć z prędkościami przekraczającymi 80 km/h, to należy wystrzegać się niespodzianek w postaci głębokich poprzecznych nierówności, garbów i typowych ubytków mogących na stałe unieruchomić nasz pojazd. Do tego, trzeba się liczyć z tumanami kurzu nieodzownymi w porze suchej trwającej niemal cały rok. Podczas jazdy w konwoju, minimalne odstępy między poszczególnymi samochodami powinny wynosić około 100 metrów. Poniżej tej wartości nie widać absolutnie nic. Wjeżdżając w chmurę pyłu skutecznie minimalizujemy bezpieczną widoczność. W takich warunkach łatwo też zderzyć się z przebiegającym przez drogę zwierzęciem. Na wyschniętych sawannach wypoczywa mnóstwo guźców, strusi, i wszelkiego rodzaju antylop. Kolizja z ponad stukilogramowym czworonogiem może skończyć się tragicznie, a na assistance nie ma co zbyt szybko liczyć. Odległości między największymi miejscowościami (25-30 tysięcy mieszkańców) liczone są nawet w setkach kilometrów. Dookoła tylko monotonny krajobraz zmieniający się co kilka godzin i dzika zwierzyna. Przed wyruszeniem w całodniową lub kilkudniową podróż, trzeba pamiętać o zatankowaniu do pełna zbiornika paliwa i odpowiednim przygotowaniu auta. Mechaniczni towarzysze naszej wycieczki otrzymali metalową płytę ochronną, właściwe na szutry ogumienie i naklejki na szyby mające je zabezpieczać przed wylatującymi spod kół innych samochodów kamieniami. Poza tym, pojazdy pozostały w fabrycznych specyfikacjach. Pod maską dwulitrowy wysokoprężny silnik o mocy 170 koni mechanicznych i napęd 4x4 nieodzowny w tamtejszych warunkach. W środku klimatyzacja wraz z filtrem przeciwpyłkowym nieźle izolującym przedział pasażerski od ogromnych ilości kurzu i nawigacja, która okazała się nieprzydatna w byłej kolonii niemieckiej. Miejscowe samochody poruszające się po namibijskich szlakach transportowych, to w zdecydowanej większości pojazdy z napędem na obie osie. Co prawda, poza miastami i głównymi drogami trudno na odcinku nawet 50 kilometrów spotkać inne auto, ale jak już się pojawi, to jest zazwyczaj terenówką pokroju Land Cruisera lub pickupem (najczęściej występował Hilux). Stąd też pojawiły się w naszych głowach obawy przed pokonaniem trudniejszych odcinków. Lokalne drogi nie zrobiły jednak na Yeti większego wrażenia. Przez pięć dni udało nam się pokonać łącznie ponad 1500 kilometrów. Jeździliśmy po wyschniętych rzekach, skalistych terenach przypominających krajobraz księżycowy (wielu hollywoodzkich reżyserów decyduje się kręcić tam swoje filmy), ruchomych piaskach i po odciętych od cywilizacji rezerwatach, gdzie człowiek występował jedynie jako turysta. Żadna z czeskich wielozadaniowych maszyn nie odmówiła posłuszeństwa i dotarła bezproblemowo do celu. Kłopotów przysporzyły jedynie pojawiające się znikąd kamienie. Ich destrukcyjne działanie zebrało plony w postaci dwóch pękniętych szyb czołowych. Namibia to nie tylko raj dla zwierząt i wielohektarowe sawanny. To także kraj pełen kontrastów i niepojętej wręcz biedy. W miastach jej nie widać, ale oficjalnie mówi się o bezrobociu sięgającym 30% i o połowie społeczeństwa żyjącym poniżej poziomu nędzy. Dochód tych najbiedniejszych nieznacznie przekracza jednego dolara amerykańskiego dziennie. Nie dziwi zatem widok całych rodzin trudniących się ulicznym handlem i wciskających naiwnym turystom lokalnych pamiątek. W większości są to wykonane przez miejscowych rzemieślników suweniry, których ceny zależą od naszych umiejętności negocjacyjnych. Poza tym, urzędowym językiem jest angielski, dzięki czemu nikt nie powinien mieć kłopotów z nawiązaniem kontaktu z tubylcami. (Adam Mikuła)

Katalog Samochodów Auto Świat