Antypody. Australia, kraj to odległy, a z punktu widzenia Europejczyka, niemal mityczny i niedostępny. Gdzieś na końcu świata. Dotrzeć tam nie jest prosto. Już sama podróż, liczona w dziesiątkach godzin w samolocie, pokonywaniu kolejnych stref czasowych i pór roku powoduje, że dotarcie powoduje niemałe nieprzyjemności. Mając ledwie 11 dni, ma się wrażenie, że czasu nie starczy zupełnie na nic, bo przez pierwszy okres człowiek cierpi na jet lag, czyli „chorobę” spowodowaną wspomnianymi szybkimi zmianami stref czasowych. Rzeczywistość jest jednak bardziej pobłażliwa. Jest czas na wiele, w tym na pojeżdżenie, zwiedzanie i czerpanie z antypodów tego, co najlepsze… A i jet lag wcale nie jest tak straszny jak się może wydawać. Będzie to opowieść o Australii, o miejscach które warto zobaczyć, o podróży.
Ląduję w Sydney. Różnica czasu względem Polski to 10 godzin. Zatem, kiedy u nas jest dzień, tam jest noc. Kraj to niecodzienny. Pierwsze wrażenie jest mylące. Z jednej strony wszystko jak najbardziej po amerykańsku, olbrzymie śródmieście (downtown), z wieżowcami sięgającymi nieba, z drugiej strony rozpoznaję wiele anglosaskich klimatów, historyczne budynki jakby przeniesione z Wielkiej Brytanii. I to nie byłoby nic nadzwyczajnego… gdyby całe otoczenie, cała przyroda nie sugerowała, że znajdujemy się gdzieś w Afryce! Pierwszy dzień, to też absolutny przeskok temperaturowy, gdy w zimowy polski dzień mamy temperaturę poniżej zera (w tym konkretnym dniu minus 5), w Sydney wita… 35 stopni Celsjusza w cieniu! W słońcu jest jeszcze bardziej nieznośnie. Długie spodnie bardzo szybko ustępują miejsca na nogach krótkim spodenkom. Ta jedna z dwóch australijskich metropolii zaskakuje na każdym kroku. W momencie gdy odbierałem samochód, korzystając z życzliwości Kii, gdyż głównym moim celem była wizyta na wielkoszlemowym turnieju Australian Open, nie spodziewałem się jak ciężko będzie wydostać się z tego miasta. Siadam w modelu dość niecodziennym jak na nasze warunki, gdyż nie występuje on w ofercie ani polskiej, ani europejskiej. To Kia Cerato. Niemalże brat bliźniak naszego popularnego modelu Cee’d. Choć różni się pod wieloma względami, jest podobnie klasyfikowany w segmencie aut kompaktowych. Warto pamiętać, że w naszym kraju mieliśmy już kiedyś do czynienia z tą nazwą, tyle że o tamtym samochodzie Kia pewnie chciałaby zapomnieć. To były inne czasy, czasy tandetnej technologii. Dzisiaj Kia jest już zdecydowanie inaczej odbierana, a przede wszystkim, jej auta prezentują inny poziom zagrażając europejskiej konkurencji.
Wygląd Cerato, bo to całkiem ciekawe, jest zupełnie odmienny. Widać, że nasze europejskie gusta są zdecydowanie różne. Więcej tutaj obłości, więcej prostych kształtów, nieco po amerykańsku (cokolwiek to znaczy), nadwozie wydaje się większe, masywniejsze. Choć Cee’d wcale nie narzeka na brak przestrzeni na tle konkurencji, to Cerato zaprojektowano zdecydowanie „obszerniej”. Właśnie z myślą o amerykanach? Bo Australijczycy są raczej szczupli, widać, że ruszają się nie tylko z kanapy do lodówki i z powrotem. Zresztą, wizytując nieodległą plażę Bondi, jedną z najsłynniejszych na świecie i słusznie zasługującą na taką opinię, widzę nie tyle leżących plackiem ludzi przypominających wyrzucone na brzeg wieloryby, ale ludzi pływających, w tym, w wielu przypadkach na desce surfingowej. Ciekawostka - przy 4,5 milionowej populacji Sydney, aktywnie surfuje… pół miliona mieszkańców! No, tak. Cała polska biega, cała Polska na pedałuje, a w Australii się pluskają i ślizgają na desce. Pozazdrościć.
A propos, wracając do jazdy. Ponad cztery miliony mieszkańców. Ponoć aglomeracja warszawska właśnie tyle ma. A jeżeli nie, to możemy uciec się do porównania z Berlinem, i choć w stolicy Niemiec żyje nieco miej ludzi, bo około 3,4 miliona, to gęstość zaludnienia wynosi prawie 4 tysiące osób na kilometr kwadratowy, gdzie w Sydney to ledwie 370 osób na jeden kilometr! Mało tego, w Berlinie tłoczą się na powierzchni niecałych 900km kwadratowych, a w Sydney mieszkańcy mają… ponad 12 tysięcy km kwadratowych! Dlatego w przypadku Sydney, wyjazd z miasta wygląda nieco inaczej. Tutaj część wieżowców będąca w większości biurami, zajmuje dość niewielką część miasta, bo reszta to… nieprzebrane obszary małych domków (naprawdę małych, znacznie mniejszych niż te które znamy z Polski!). Powoduje to, że gdy wydostając się z centrum, zaczynam podróż przez kilometry, dziesiątki kilometrów przedmieść, które ciągną się, i wydają się nie mieć końca! Kierunek – zachód. Przedzierając się w stronę Gór Błękitnych, które właśnie bardzo chcę zobaczyć. Drogi wcale nie są nadzwyczajnie gładkie, co odbieram za pośrednictwem dość miękkiego zawieszenia Cerato. Wracając do samochodu, wnętrze jest wręcz klasyczne. Nie jest tak wymyślne jak w przypadku europejskich modeli, raczej bardziej zachowawcze. Spokojniejsze wzornictwo, tak jakby nikogo nie chciano urazić, i stworzyć w jakimś stopniu wnętrze „dla wszystkich”. Jak wspomniałem wcześniej, miejsca jest bardzo dużo. Niby to kompakt, ale jakby nieco rozrośnięty. Największą różnicę robi przestrzeń na tylnej kanapie, która myślę, że spokojnie pomieści nawet Turka Sultana Kösena.
Wreszcie kończy się Sydney i zaczynają się góry. Ogromne przestrzenie, ale mówiąc ogromne, mam na myśli absolutną wolność wzroku, bo kolejne co zobaczysz na horyzoncie znajduje się dziesiątki kilometrów od miejsca w którym stoisz! Góry robą wrażenie, otoczenie uspokaja i wycisza. Drogi z szerokich krajowych, przechodzą w kręte, górskie oraz bardzo malownicze. Cerato lepiej czuje się na prostych odcinkach, autostradzie, w krętym terenie nieco cierpi (w przeciwieństwie do świetnego kuzyna, modelu Cerato Koup). Zawieszenie jest bardziej nastawione na komfort niż dawaniu radości z każdego kolejnego ciasnego łuku. W tym przypadku powinniśmy się cieszyć, że nasze europejskie zawieszenie i układ kierowniczy modelu Cee’d sprawia o wiele więcej przyjemności z jazdy dla kierowcy! Z drugiej strony, trzeba zrozumieć, że australijskim drogom wiele brakuje do ideału, a zawieszenie było specjalnie opracowywane pod kątem tego właśnie kontynentu. Wspomaganie układu kierowniczego jest bardzo mocne, co też powoduje, że kierownicą operuje się bardzo lekko – jedni lubią, inni nie. Ja nie lubię, choć doceniam komfort. Pod maską też bez wielkiego szału – silnik jest dość powolny, skrzynia biegów pracuje bardzo poprawnie (to jeden z lepszych elementów tego auta), podobnie jak układ kierowniczy, pasujący do całokształtu Cerato. Oczywiście, jeżeli nie nastawiasz się na dynamiczną jazdę. Skutecznie przeszkadzają w niej fotele, które projektowane były dla ludzi o rozmiar większych (choć sam do najmniejszych nie należę), to ostre zmiany kierunków powodują, że będąc kierowcą warto się czegoś mocniej przytrzymać (najczęściej i najlepiej do tego nadaje się kierownica). Tutaj muszę przyznać ponownie, że w Europie naprawdę lubimy prowadzić samochody. Cenimy komfort, ale co jak co, „polski Cee’d” wypada w porównaniu z Cerato wręcz wybornie!
Kolejny dzień spędzam w Hunter Valley, ośrodku winnic, które jak już się zaczną, sięgają kilkudziesięciu kilometrów w głąb. Dzięki bogu nie prowadzę, co było spowodowane chęcią smakowania różnych, najróżniejszych szczepów lokalnych win. Tak, Australia potrafi zadziwić smakami. Nie tylko win, ale również jedzenia. Od kiedy na tym kontynencie, a właściwie w jego dwóch największych miastach, zaczęto gościć mieszkańców innych krajów świata, kuchnia stała się tak złożona jak to tylko możliwe. W Sydney spotkamy Brytyjczyków (ale akurat ich kuchnia może nie jest szczególnie wyjątkowa), mamy też zastępy Azjatów, Włochów, Greków, Niemców, Skandynawów, czy mieszkańców z Ameryki Południowej! Jaka jest zatem australijska kuchnia? Wszelaka! Jeżeli trafić na odpowiednią restaurację, a nawet zwykły bar, można liczyć na eksplozję najróżniejszych smaków. Są też i Polacy. Z rzeczy „lokalnych”, mimo wszystko warto spróbować mięsa z kangura czy krokodyla, choć nie każdemu z pewnością przypadną one do gustu. Próbować jednak warto wszystkiego – poszerzając swoje horyzonty…
Kolejny dzień. Pobudka. Lotnisko i szybki transfer do miejsca dla którego tutaj przybyłem – Melbourne! A dokładniej rzecz ujmując turniej Australian Open i stadion Rod Laver Arena. Także tutaj udało się nieco pojeździć i poobserwować ten niesamowity kraj, który obserwuję zza kierownicy modelu Sorento. Jest o wiele wygodniejszy, ciekawszy i zdecydowanie bardziej bogaty. Korzystając z przerw pomiędzy meczami na które mam bilety, ruszam na zwiedzanie okolicy. Melbourne jest zdecydowanie inne niż Sydney. Bardziej europejskie, nie tylko w odbiorze, ale też w mentalności ludzi, mieszkańców. Jak na nasze warunki, duże Sorento wcale nie jest tutaj aż takie duże, ot, wpisuje się w rozmiar medium. Obok setek, tysięcy Holdenów i Fordów, projektowanych specjalnie dla Australii (oni wręcz kochają „swoje” samochody, dając upust swojej miłości w postaci kupowania ich w ogromnych ilościach!), zatem, obok tych nieznanych „dziwolągów”, czasem pojawiają się auta azjatyckie bądź europejskie. Niewiele aut amerykańskich, oprócz ogromnych ciężarówek, które właściwie tylko i wyłącznie stanowią marki z USA. Tutaj nawet taksówki mają silniki minimum V6 (sic!), a niekiedy pewnie nawet V8-ki…
Na pokładzie Sorento jest zdecydowanie bardziej komfortowo niż w Cerato. To jasne i oczywiste. Duże nadwozie, obszerne wnętrze, zdecydowanie lepsze, wygodniejsze fotele i wyższa pozycja za kierownicą powodują, że jazda nie stwarza już takich problemów, szczególnie w mieście. Może też się nieco „wjeździłem” i przestawiłem na lewostronny ruch, który początkowo irytuje, gdy po raz kolejny włączasz wycieraczki zamiast kierunkowskazów, i dojeżdżasz do skrzyżowania, gdzie zamiast wieloletnich, wyrobionych odruchów i nawyków, musisz „nieco się zastanowić” którego pasa ruchu używać, a którego trzeba zdecydowanie unikać! Ronda też oczywiście pokonujemy „pod prąd”. Obecne Sorento ze swoim poprzednikiem dzieli właściwie jedynie nazwę. O ile poprzednik był, można zaryzykować takie stwierdzenie, prawdziwym autem terenowym, przynajmniej patrząc z technologicznego punktu widzenia (konstrukcja oparta na ramie), o tyle obecne Sorento próbuje skusić klientów swoją typowo SUV-ową budową (nadwozie samonośne). To globalna tendencja w motoryzacji. Efekty są, bo liczba ludzi szukających prawdziwych aut terenowych kurczy się z roku na rok. Obecnie szukamy wygodnych, dużych pseudoterenówek, które dzięki swoim walorom (wyższa pozycja za kierownicą, mocniejsze zawieszenie, większe koła) nie tylko wygrywają swoją praktycznością z limuzynami, ale wręcz je powoli zastępują. I każdy kto podróżował tego typu autem w mieście przyzna, że to bardzo ciekawa propozycja do miasta. Widać więcej, a żaden krawężnik – chyba że mówimy o krawężnikach w Istambule – nie stanowi problemu. Torowiska i dziury również są jakby mniej uciążliwe.
Technologicznie przeniesienie napędu Sorento stało się bardziej… cywilizowane. Zrezygnowano z centralnego mechanizmu różnicowego i reduktora, a w jego miejsce pojawiło się sprzęgło międzyosiowe (z blokadą). Napędzane są zatem koła przednie, a w razie potrzeby (trudniejsze warunki drogowe, czy lekki off-road) moment obrotowy przekazywany jest także na koła tylne. Choć brakuje reduktora, to Kia nie pozostawiła Sorento na pożarcie przez bezdroża – na wyposażeniu znajdziemy bowiem kilku pomocników, jak choćby system kontroli zjazdu (DBC) czy wspomagający pokonywanie podjazdów (HAC). Nie jest to oczywiście to samo, co stare dobre rozwiązania, ale dzięki nim Sorento jest jednym z lepiej sprawujących się w (lekkim) terenie dużych SUV-ów. Choć do możliwości poprzednika wiele brakuje.
Z Melbourne, które do najmniejszych nie należy (też ma nieco ponad 4 miliony mieszkańców) tak samo trzeba się wydostać przez olbrzymie - choć niezatłoczone - przedmieścia. Irytuje nie tyle „zakorkowanie” ulic, ale ich nieskończoność! Po wielu kilometrach wreszcie wieś. Zamiast znaków drogowych ostrzegających przed jeleniami i sarnami, co jakiś czas widać znaki ostrzegające o… kangurach! Które zresztą pałętają się tu i ówdzie, a zobaczyć je na wolności nie jest takie trudne. Pocieszne zwierzaki. Uważać na nie trzeba w nocy, gdy wychodzą na drogi i polegują na wygrzanym asfalcie. Dlatego niektórzy Australijczycy mocują na swoich osobowych samochodach wielkie, masywne zderzaki, o wiele większe niż te stosowane w autach terenowych.
Znów pojawiają się olbrzymie przestrzenie, po horyzont pustka, ale też spotkać można niespodzianki takie jak… las deszczowy! Przepiękny, gęsty, wspaniały, z paprociami wielkości przyczepy kempingowej. Ruszamy dalej. Kierunek – Philip Island. To bardzo malownicza wyspa, jedno z miejsc wartych zobaczenia, nazwana na cześć gubernatora Artura Phillipa. Mieszka na niej około 7 tys. (stałych) mieszkańców, a każdego roku nawiedzana jest przez rzeszę 3,5 miliona turystów! Oprócz toru wyścigowego, gdzie odbywają się motocyklowe Grand Prix, na wyspie znaleźć możemy kolonię pingwinów małych (codziennie po zmroku, niemal jak w zegarku, wychodzą na plażę z oceanu do swoich gniazd – widok niezapomniany, rozśmieszający i wzruszający). Następny dzień, to kolejne ciekawe miejsce które warto w Australii, a dokładnie stanie Victoria, zobaczyć. Tym razem kierunek zachód i droga Great Ocean Road. Oznaczona jako droga stanowa B100 (wcześniej droga stanowa 100). Jest więcej niż malownicza! Łączy miasta Torquay i Warrnambool. Kiedy już do niej dotrzemy, będziemy mogli cieszyć nasze oczy niezapomnianymi widokami, a niemal na jej krańcu, także widokiem parku narodowego z Dwunastoma Apostołami, czyli wystającymi z oceanu dwunastoma olbrzymimi skałami odczepionymi od stałego lądu. Droga zaczyna się około 100 km na zachód od Melbourne, w kierunku miejscowości Geelong. Co interesujące, sama droga jest… największym i chyba najbardziej okazałym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Zbudowano ją po I Wojnie Światowej, a jej budowniczy to żołnierze, którzy przeżyli frontowa piekło. Budowa drogi zajęła 16 lat. Taki pomnik to wspaniały hołd. Wreszcie docieram na Rod Laver Arena, gdzie Novak Đoković pokonał Brytyjczyka (właściwie Szkota), Andy’ego Murray’a. Dla miłośnika tenisa, nie ma lepszego zakończenia pobytu w Australii…
Australia zaskakuje pod wieloma względami. Choć nie zapędziłem się do serca kontynentu, czerwonego, piekielnego outback’u z najsłynniejszą górą Uluru (znaną także jako Ayers Rock oraz The Rock), to u taj kraj ten warto polecić, z całego serca. I z pewnością większą część serca tam zostawicie, bo jak ktoś już tam raz postawi nogę, z pewnością będzie chciał wrócić. Ja już chcę…