Któż nie słyszał o Wilczym Szańcu, Sanktuarium w Świętej Lipce czy zamkach krzyżackich? A to dopiero początek atrakcji – jeśli na listę obiektów koniecznych do zwiedzenia dopiszemy śluzy Kanału Mazurskiego, a także bunkry w Mamerkach i – oczywiście – naszą off-roadową trasę, może się okazać, że wycieczka jest do zrealizowania tylko w przedłużony weekend. Atrakcji było tak dużo, że… nie daliśmy rady wszystkich pokazać. Fakt, że sezon plażowania dawno minął ma potężną zaletę – nigdzie nie spotkaliśmy tłumu zamieniającego przyjemność zwiedzania w mękę przepychania się.
Pora więc spakować rodzinę do auta i ruszać na Mazury. Trasa jest tak przygotowana, by można było pokonać ją dowolnym SUV-em. Musimy jednak zwrócić uwagę na trudności, jakie można napotkać na lokalnych drogach – nawet pozornie płaskie, po deszczu okazują się bardzo śliskie i zdradliwe.
W efekcie niewinnie wyglądająca ścieżka często po kilkuset metrach okazywała się dobrym materiałem na… rajd przeprawowy. Czasem również stary bruk zdaje się przybierać taką postać, jakby chciał koniecznie zostać sklasyfikowany w naszej tabelce z odległościami jako „off-road”. Dlatego lepiej uzbroić się w cierpliwość i dokładnie odznaczać pokonane kratki roadbooka. Dodajmy, że część trasy biegnie drogami leśnymi dopuszczonymi do ruchu, lepiej więc nie kusić losu (i strażników) i samodzielnie nie wytyczać nowych szlaków. My po raz kolejny do transportu wykorzystaliśmy Skodę Yeti – tym razem w ciekawej wersji TDI o mocy 170 KM w ciekawym białym kolorze.
Przed startem polecamy odwiedziny Sanktuarium Maryjnego w Świętej Lipce. Co prawda, trwa tam zakrojony na dość dużą skalę remont, jednak ciągle podziwiać można wspaniałe zdobienia tej zabytkowej świątyni. Poza sezonem niestety dużo trudniej (a właściwie drożej) posłuchać tutejszych organów. Przed wyruszeniem na szlak warto też odwiedzić zamek w Reszlu.
Nawet jeśli naszej uwagi nie przyciągnie wystawa malowideł na jedwabiu, zarezerwujmy chwilę, by spokojnie wdrapać się na zamkową basztę. Może szczęście nam dopisze i da się obejrzeć atrakcyjną panoramę? Nie ma też co opuszczać tego miejsca, nie odwiedziwszy rozległego parku. Teraz możemy już znaleźć miejscowość Klewno, gdzie zaczyna się roadbook. Pierwsze kilometry trasy mają prostą i równą nawierzchnię. Chwilę później „walczymy” z polnymi „obwodnicami” Kętrzyna, który również wart jest zwiedzenia. Ale możemy pozostawić go sobie na później, więc tymczasem kierujemy się dalej.
Po kilkunastu kilometrach opuśćmy na chwilę (kierując się znakami) roadbook, udając się do Gierłoży. Skorzystajmy z tego, że jest po sezonie i tajniki „własnego M” Adolfa Hitlera z czasów wojny poznawać będziemy w spokoju. Niestety, choć parking świeci pustkami, w kasie trzeba zostawić 8 zł za samochód oraz 12 zł za osobę. Drogo, ale atrakcje warte są ceny.
Z Wilczym Szańcem związanych jest sporo opowieści – to tu m.in. dokonano nieudanego zamachu na życie Führera. Uwagę częściej przykuwają jednak szczegóły techniczne budowli. Bezpieczeństwo zapewniać miały betonowe „ścianki” o grubości od 1,5 do 8 m! Dzięki temu, że podczas wyprowadzki Niemcy wysadzili bunkry (ponoć na jeden zużyli 8 t trotylu!), możemy podziawiać je „w przekroju”. Oczywiście, każdy szanujący się turysta nie zapomni, by dołożyć swój kijek do setek innych podpierających ściany budowli. Na miejscu działa też hotel, możemy więc przenocować w jednym z dawnych budynków.
Pokonując kolejne kilometry, mijamy miejscowość Pniewo i zbliżamy się do Mamerek. Tu czeka kolejna gratka dla miłośników wojennych opowieści. W okolicy zachowało się aż 30 bunkrów, w tym potężne budowle, zbliżone do tych z Gierłoży. Możemy spokojnie zajrzeć do wnętrza, choć lepiej uzbroić się w latarki i nie wałęsać sie po okolicy po zmroku – łatwo wpaść w wodę po kostki, co przy jesiennych temperaturach przyjemne nie będzie.
Szybko jednak zapominamy o bunkrach, bo zbliżamy się do kolejnego dzieła niemieckich inżynierów wykonanego z ogromnej ilości betonu. Z tą różnicą, że te budowle nie miały już znaczenia militarnego. Choć czasem można usłyszeć, że w Mamerkach miał powstać port naprawczy dla niemieckich łodzi podwodnych, co jednak raczej nie jest możliwe z technicznego punktu widzenia. To oczywiście Kanał Mazurski. Pamiętajmy, że wszystkie śluzy zwiedzamy na własną odpowiedzialność. A że niektóre są wielkości… bloku, zwróćmy baczną uwagę na poczynania dzieci.
Pierwsza na naszej trasie staje śluza w Leśniewie Górnym. Została ukończona w 70 proc., więc naprawdę jest co podziwiać. Miała przenosić statki na różnicy poziomów ponad 16 m! Szacowane zużycie wody na jeden cykl to ponad 4 mln litrów! W Leśniewie w sezonie turystycznym spotkamy sporo atrakcji, niektóre (jak skoki na linach tuż nad lustrem wody) należą raczej do rozrywek dla ludzi o mocnych nerwach.
Jeszcze chwila i będziemy podążać brzegiem uroczego jeziorka Rydzówka. To wymarzone miejsce na krótki przerywnik. Przystańmy i udajmy się na spacer. Trudno przecież – będąc na Mazurach – całkowicie pominąć jeziora.
Chwilę później wracamy do podziwiania przedwojennej myśli technicznej, bo mijamy jedyną dokończoną śluzę – Guja-Piaski. Do dziś reguluje ona poziom wody w jeziorze Rydzówka. Aby dotrzeć do jednej z ciekawszych (i zapomnianych) śluz – w Bajorach Małych, trzeba zostawić auto i przejść jeszcze ponad pół kilometra. Ale widok imponującej budowli „w środku niczego” jest wart poświęcenia.
Trasa kończy się na mostku w Brzeźnicy. Jeśli poszlibyśmy wzdłuż kanału w prawo, po około kilometrze spotkamy ostatnią „polską” śluzę. Pozostałe budowle znajdują się już w Obwodzie Kaliningradzkim. A warto wiedzieć, że właśnie stoimy kilkaset metrów od granicy. Kto ma ochotę na więcej poszukiwań, może odwiedzić stary zapomniany cmentarz w Brzeźnicy lub np. odnaleźć wieżę Bismarcka (N54o12’52”/E21o32’23”).