Weźmy na przykład Szwecję, gdzie ludzie jeżdżą wolniej niż wolno, a policja jest wyjątkowo sroga. Co jakiś czas albo Volvo albo Saab publikuje informację prasową o bezpieczeństwie swoich samochodów, opartą na danych przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego Folksam, zbieranych przy okazji analizy wypadków drogowych na szwedzkich drogach. Czyli wypadki są, i to nawet śmiertelne. Kto je powoduje? Sami pijani? Nieliczni przekraczający prędkość o 1 km/h?

Szukajmy dalej. USA. Podczas kryzysu paliwowego w latach 70. wprowadzono tam "tymczasowo" ograniczenia prędkości (w Anglii w tym samym momencie i pod tym samym pretekstem). Tam, gdzie niedawno podniesiono limity prędkości, wypadków nie przybyło. Ale w ogóle jest ich całkiem sporo. Czy z tego samego powodu, z którego wypadek drogowy bez udziału kangura nie jest rzadkością w Australii?

Mark Webber, świetny kierowca Formuły 1, pochodzący właśnie z antypodów, stwierdził niedawno publicznie, że "tysiąckrotnie bardziej woli przebywać na drodze wśród Anglików, niż wśród swoich rodaków". Powód? W Australii jeździ się piekielnie wolno (na jedynej drodze bez ograniczenia prędkości właśnie je wprowadzono), policja drogowa przekracza granice przesady, a zwykli kierowcy są tak zrelaksowani, że mają prawie zerowe umiejętności. Podobnie jak całe rzesze jeżdżących ślamazarnie Amerykanów.

Idąc dalej, czy postawienie w Polsce jeszcze tysiąca fotoradarów zmniejszy liczbę wypadków? Nie wierzę w to. Władza będzie miała więcej pieniędzy na bzdury, ale nieuważnych, nieumiejętnych i zachlanych kierowców przez to nie ubędzie. Może warto skuteczniej powalczyć z takimi właśnie szoferami, którzy być może nigdy w życiu dozwolonej prędkości nie przekroczą...