Jerzy Dziewulski, z wykształcenia prawnik. Wieloletni funkcjonariusz MO i Policji. Kierował jednostką antyterrorystyczną na lotnisku Okęcie. Dwukrotnie ranny podczas akcji. Jako jedyny policjant w kraju trzykrotnie odznaczony medalem "Za odwagę". Poseł na Sejm w latach 1991 - 2005 (I kadencja - Partia Przyjaciół Piwa, potem SLD); był wiceprzewodniczącym sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych.

Był piłkarzem II ligi, uprawiał także boks, hokej na lodzie i kolarstwo. Jest instruktorem narciarskim. Kolekcjoner samochodów. Jego stajnia to obecnie: Chevrolet Corvette ZR1 oraz wozy wyścigowe: Ariel Atom i Ultima GTR.

Redakcja - Kim musi być kolekcjoner samochodów?

Jerzy Dziewulski - Bez względu na grubość portfela - pasjonatem. Auta stare i nietypowe wymagają szczególnego podejścia i traktowania, ciągłego zainteresowania i troski graniczącej z czułością. Jeśli nie dysponuje się dużymi sumami pieniędzy potrzebna jest praca, praca i jeszcze raz praca. Pasja ta często oznacza konieczność parogodzinnego leżenia pod pojazdem i to nie raz czy dwa razy w roku czy miesiącu. Jeśli bowiem ktoś tak jak ja decyduje się na odtworzenie starego wozu lub zbudowanie nietypowego swoimi siłami musi na to poświęcić całe tygodnie , jeśli nie miesiące.

A skąd wie, że ma takiego bakcyla?

W moim przypadku zainteresowanie samochodami jest dziedziczne. Ojciec był zawodowym kierowcą, przed wojną pracował w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych wożąc m.in. żonę marszałka Józefa Piłsudskiego, Aleksandrę. Autami interesowałem się już jako dziecko. Kiedyś zostałem sam w "Warszawie" ojca i usiłowałem nią ruszyć tak długo i uparcie, aż wyładowałem akumulator, który dosłownie zagotował się. Później, gdy byłem już nastolatkiem, ojciec uznał, że zainteresowanie autami jest czymś dużo lepszym niż łobuzowanie i kupił mi pierwszy samochód… do zrobienia. Był to Mercedes 170 V z 1939 roku, który wyglądał i jeździł agonalnie. Z punktu widzenia pedagogiki ojciec osiągnął prawdziwy triumf. Skończyło się tanie wino i papierosy, bo przez dwa kolejne lata każdą wolną chwilę spędzałem w garażu. Z pomocą brata i ojca, a także poznanych "złotek rączek", odtworzyłem ten samochód. Dodam, że potrzebna była na przykład pomoc stolarza, bo ten model był częściowo wykonany z drewna.

Czy zdobyte umiejętności wciąż się przydają ?

Oczywiście. Dziś zresztą mogę się pochwalić profesjonalnie wyposażonym garażem ze sporą liczbą unikatowych narzędzi. W światku kolekcjonerów praktyką o nieocenionym znaczeniu jest wymiana usług i informacji. Gdy się spotykamy rozmawiamy głównie o tym co i jak zrobić, by utrzymać nasze pojazdy w ruchu. Cenne nawet i dziś, w dobie Internetu, są informacje o okazjach. Tak przed 20 laty trafiłem na mój pierwszy "dorosły" kolekcjonerski wóz i tak zaczęła się moja trwająca do dziś przygoda z Corvettami.

Czym Pana urzekły?

Tym, czym samochody w ogóle - połączeniem piękna i technologii. Udany pojazd jest dla mnie dziełem sztuki, efektem wspaniałego procesu twórczego konstruktora, designera i innych ludzi. A to, że jest to dzieło sztuki wytwarzana w setkach tysięcy, czy nawet milionach egzemplarzy w ogóle mi nie przeszkadza. W końcu "Słoneczniki" van Gogha też trafiły pod strzechy w niezliczonych reprodukcjach.

A jaka była pierwsza Corvetta?

Rozbita, niemal kompletnie. A jednocześnie fascynująca - silnik Lotusa, "inteligenta" skrzynia biegów, wskaźnik ciśnienia w oponach. Czułem się jakbym miał dokonać technologicznego skoku. Sprzedałem moje ówczesne auto i zacząłem robotę. Trwała dwa i pół roku zanim wyjechałem na ulicę. Było to wspaniałe doświadczenie. Już wtedy postanowiłem, że jeśli kupię kiedyś drugi wóz, to inną Corvettę. I tak też się stało.

Znowu za sprawą czyjegoś wypadku?

Nie, tym razem pomogły mi rodzinne nieporozumienia z końca lat 70. ubiegłego wieku. Rozzłoszczony nimi znany kiedyś amerykański kierowca rajdowy Frank Mitman zamurował w garażu Corvette C3, którą kupił okazyjne od toru wyścigów, gdzie służyła jako wóz serwisowy (w amerykańskiej terminologii pace car). Gdy 22 lata później, w roku 2000 sąd rozstrzygnął wreszcie spadkowe spory, auto wyjechało z garażu mając na liczniku zaledwie 200 mil. Oczywiście było przy nim masę roboty, szlag trafił wszystkie gumy, popękały felgi. Był to jednak piękny wóz z niesamowitą tapicerką w kolorze srebra. Jadąc nim czułem się jak w kapsule czasu zwłaszcza, gdy w radiomagnetofonie włączałem nagrania Presleya, które kupiłem na e-Bayu na nie produkowanych od lat dużych kasetach.

Jak mówi przysłowie - do trzech razy sztuka. Jaka była ta trzecia?

Ponownie trafiłem na wrak, tym razem produkowanego w latach 50. XX wieku, modelu C1. Musiałem go rozebrać do ostatniej śrubki. Na szczęście konstrukcja wozów amerykańskich opiera się na ramie, co w odróżnieniu od europejskich karoserii samonośnych, znacznie zwiększa szansę renowacji. Zajęła mi ona dwa lata, z czego wiele czasu zajęło poszukiwanie oryginalnych części.

Czy i tam razem warto było?

Któregoś dnia podjechałem tym wozem pod warszawskiego Sheratona. Akurat przechodziła wycieczka, byli jacyś przechodnie, goście hotelowi i wszyscy oni przystawali obok mojej Corvette, choć na parkingu stały Lamborghini i dwa Ferrari. Jakiś niemiecki turysta zapytał, czy renowację przeprowadziłem w Stanach czy w Niemczech, bo tylko tam tak to potrafią zrobić. Opowiedziałem, że wszystko, łącznie z frapującym go metalizowanym lakierem w kolorze nieba, zostało zrobione w Polsce. Nie bardzo wierzył. I właśnie za taką chwilę prawdziwy kolekcjoner jest gotów oddać niemal wszystko.

Ale Pan sprzedał tak wypieszczony wóz…

Owszem, i to od ręki. Sprzedałem także wóz po Mitmanie. Potrzebowałem pieniędzy na swą drugą pasję, jaką są szybkie samochody. Chciałem pojeździć autem o naprawdę sportowych osiągach. Mój wybór padł na najszybszy na świecie samochód produkowany seryjne, czyli Ariela Atom. To prawdziwy bolid wytwarzany na indywidualne zamówienie zgodnie z wymogami Formuły1. Słynny Jeremy Clarkson tak zachwycił się nim w programie "Top Gear", że żartowano, iż jest to jedyny wóz jaki chciał adoptować. Ariel ma naprawdę niesamowite osiągi, bowiem przy wadze 450 kg napędza go trzystukonny silnik. Ten samochód jest dla mnie namiastką motocykli, z jazdy którymi zrezygnowałem po dwu wypadkach. Jeżdżę nim zresztą na zajęcia mistrzowskiej szkoły motocyklowej prowadzonej przez Artura Wajdę na podradomskim lotnisku w Ułężu.

I mimo, że to tylko tam można się w Polsce rozpędzić kupił Pan drugiego "wyścigowca".

Tak dokładnie, w Anglii kupiłem jego części i złożyłem go w kraju dokupując do niego silnik American Speed zbudowany z myślą o wyścigach NASCAR. Takie rozwiązanie pozwala oszczędzić na VAT i cle. Silnik, droższy zresztą od auta, mimo iż jest dziełem myśli inżynierskiej sprzed ponad 40 lat, nadal imponuje osiągami - 6,3 litra pojemności i 8.800 obrotów na minutę. Przy wadze 830 kg zapewnia to Ultimie GTR niesamowite możliwości.

Na zakończenie przyziemne pytanie. Czy często płaci Pan mandaty?

Skupianie się drogówki na prędkości uważam za błąd. Staram się jednak jeździć zgodnie z przepisami. A mandat, jak do tej pory, zapłaciłem raz. Na warszawskiej Wisłostradzie jechałem 80 km na godzinę, w miejscu gdzie wprowadzono ograniczenie do 50.

Dziękujemy za rozmowę.