Skoro wielkie jeziora, to USA i Kanada, czyli maraton w Chicago.
Czasu na decyzję nie było dużo. Aby zapisać się na jeden z największych maratonów na świecie, trzeba mieć wyniki na poziomie niemal zawodowym, albo dobre znajomości lub też świetny refleks. Przyda się też trochę luźnej gotówki na koncie lub "łaskawy" bank, który pozwoli zadłużyć się jeszcze bardziej.
W moim przypadku na czasy gwarantujące minimum liczyć nie mogłem, żadne nazwisko organizatora też nie kończyło się swojsko brzmiącym "ski" lub "cki", został więc refleks.
Od momentu otwarcia zapisów internetowych na maraton w Chicago do zamknięcia listy i wyczerpania limitu 45 tys. miejsc minęły niecałe trzy godziny. W trakcie wielu prób dostania się na listę systemy komputerowej rejestracji i płatności zawiesiły się, strona przeciążyła, aż tu nagle, po wielu bojach, przyszedł mail o tytule "Chicago Marathon - registration confirmation". Uff, udało się!
Po pierwszej euforii nadeszła chłodna kalkulacja. Jak my się tam dostaniemy, jak będziemy się przemieszczali na miejscu, no i gdzie będziemy spali? O dziwo, załatwianie tego poszło szybko i sprawnie. Maraton był zaplanowany na 13 października 2013, a rejestracja odbyła się w lutym, więc mieliśmy przeszło pół roku na znalezienie niedrogich przelotów. Finalnie najlepsze okazało się połączenie z Warszawy przez Berlin do Chicago realizowane przez taniego niemieckiego przewoźnika. Koszt od osoby to ok. 1700 zł.
Z noclegiem poszło jeszcze łatwiej - mama koleżanki mieszka w Chicago, znalazł się więc dach nad głową i bajgle z jagodami na śniadanie (dzięki Edytko i Wojtku, ukłony dla Pani Lucy).
Był jeszcze jeden element składowy naszej wyprawy – piękny, pomarańczowy Jeep Wrangler Unlimited w wersji Sport. Napędzał go świetny, muskularny benzyniak V6 o pojemności 3,6 litra i mocy 284 KM, zapewniający Wranglerowi sprint do setki, przepraszam, do 60 mil/godz. w niecałe 9 sekund. Nieźle, jeśli weźmiemy pod uwagę masę blisko 2 tony i aerodynamikę spadającego fortepianu.
O maratonie poczytacie nieco dalej, więc teraz skupmy się na planie pomaratońskim, czyli szwędaczce Wranglerem wokół Wielkich Jeziorach z celem, jakim było dojechanie nad wodospad Niagara, a potem powrót do Chicago. Wyznaczyłem trasę Chicago – Auburn Hills – Detroit (brrr) – Toronto – Niagara Falls – Buffalo – Cleveland – Chicago. Wyszła ładna pętelka wokół jeziora Erie o długości przeszło 2 000 km.
Mamy 3 dni na podróż. Niewiele, ale dobre i to. Noclegi zabookowane przez internet w jednym z hoteli z widokiem na Niagara Falls.
Warto skorzystać z portali internetowych, będzie znacznie taniej, choć trzeba uważać na wszystkie ekstrasy, takie jak niewliczony w cenę podatek, koszty parkingu, śniadań czy opłaty za wi-fi.
Wyjeżdżamy z Chicago skoro świt, jeszcze przed falą korków w stronę "downtown". Drogi w tej części świata są dobre albo bardzo dobre, więc ustawiamy tempomat na dozwolone 55 mil/godz. i planujemy pierwszy przystanek w Auburn Hills.
To niewielkie miasto w stanie Michigan liczy zaledwie 20 000 tys. mieszkańców i nie byłoby w nim nic specjalnego, gdyby nie to, że mieści siedzibę jednej z największych potęg w przemyśle motoryzacyjnym, czyli koncernu Chrysler LLC Corporation obecnie kierowanego przez Fiata.
Na miejscu znajduje się muzeum imienia założyciela firmy Waltera P. Chryslera. Niestety, obecnie obiekt jest nieczynny, ale załapaliśmy się na ciekawą wystawę współczesnych samochodów, których na drogach europejskich jeszcze lub w ogóle nie spotkamy.
Mam tu na myśli bazującego na Alfie Giulietta Dodge’a Dart (w Chinach powstaje bliźniaczy Fiat Viaggio), monstrualnego SUVa Dodge Durango i niemniejszego pick-upa Ram Limited 4x4. Przed muzeum stał też model, który jeszcze przed debiutem wzbudził ogromne zainteresowanie… Tak, tak, chodzi o nowego Jeepa Cherokee, tego, który już za kilka tygodni będzie dostępny w Europie!
Pamiątkowa fotka pod siedzibą Fiat-Chrysler i ruszamy dalej. Naszym następnym celem jest Detroit i granica USA-Kanada pod rzeką Detroit, łączącą jeziora Erie z St Clair. Po drodze jeszcze skręcamy na stację benzynową, gdzie odkrywamy dwie miłe niespodzianki. Pierwszą z nich jest spalanie naszego Wranglera. Po terenówce na wielkich kołach, z potężnym silnikiem V6 spodziewałem się zużycia paliwa na poziomie 15-20 litrów na 100 km. Tymczasem komputer pokładowy (zrobiłem Amerykanom psikusa i przełączyłem na system metryczny) pokazał średnie spalanie 10,8 l/100 km. Oto efekt płynnej jazdy z dozwoloną na autostradzie prędkością. Drugą niespodzianką jest cena paliwa. Amerykanie płaczą, że drogo, a nas w przeliczeniu 3,50 zł za litr bezołowiówki wprowadza w doskonały humor na cały dzień!
Wszyscy zniechęcali nas do wizyty w Detroit, w końcu to najbardziej niebezpieczne miasto w Ameryce Północnej. Robimy zatem tylko szybkie kółko po centrum i parę fotek. Nie dostrzegliśmy przestępców, żadnej strzelaniny, hord dzikich psów, ale fakt faktem, że opustoszałe miasto robi nieciekawe wrażenie.
Uciekamy więc do tunelu łączącego USA z Kanadą. Sama granica znajduje się nieopodal siedziby kolejnego amerykańskiego giganta, koncernu General Motors. Podczas odprawy paszportowej urzędnik pyta nas tylko, czy w naszym Jeepie znajduje się jakaś broń. Chyba usłyszał to co chciał, bo za 2 minuty jesteśmy już w Kanadzie, w miejscowości Windsor. W tym mieście kończył studia MBA szef grupy Fiat-Chrysler, znany w Europie jako Marchionne, a w Ameryce jako Sergio… Takie drobne różnice kulturowe między Starym i Nowym Światem.
O podróży z Windsor do Toronto wiele nie napiszę, autostrada, pola, nuda... Jedyną odmianą jest powrót do systemu metrycznego, z dozwoloną prędkością na autostradzie wynoszącą 100 km/h. Kierowcy wydają się jednak mniej zdyscyplinowani niż w USA i większość dokłada od siebie jeszcze 20 km/h. Tak dojeżdżamy do Toronto, w którym jednak spędzamy niewiele czasu. Wydostajemy się z ogromnego korka na autostradzie i zaraz pakujemy w jeszcze większy w centrum. Robi się ciemniej, ale nie z powodu późnej pory, tylko ogromnych, wszechotaczających nas wieżowców w dzielnicy biznesowej. Uciekamy na południe w kierunku jeziora Ontario. Tam robimy krótki spacer, kilka pamiątkowych zdjęć, ale myślami jesteśmy już w oddalonym o 160 km Niagara Falls.
Nad wodospad dojeżdżamy już po zmroku. Pewnym szokiem okazuje się widok miasteczka. Zamiast cudu natury, ptaków, zieleni witają nas odblaskowe neony, diabelski młyn, plastikowe dinozaury i King-Kong. Hmm, uciekamy do hotelu, na szczęście dzięki wcześniejszej rezerwacji meldunek przebiega sprawnie. Następnego dnia ruszamy nad największą atrakcję turystyczną tej części świata, czyli wodospad Niagara. Rzeka Niagara, płynąca z jeziora Erie do Ontario, musi pokonać prawie stumetrową różnicę poziomów, a w połowie drogi rozwidla się i spada dwiema 50-metrowymi kaskadami. Jedna z nich znajduje się na terytorium USA (Welon Panny Młodej; 51 m wysokości i 60 m szerokości), drugą jest kanadyjska Horseshoe (Podkowa; 49 m wysokości i 900 m szerokości), obie rozdzielone wyspą Luna Island. Środkiem biegnie granica USA i Kanady. Wodospad jest otoczony dwoma miastami o tej samej nazwie – kanadyjskim Niagara Falls (78 tys. mieszkańców) i amerykańskim Niagara Falls (55 tys. mieszkańców).
Po dwóch dniach spędzonych na podziwianiu Niagary czas na powrót do Chicago. Przed nami 1000 km, które musimy pokonać jednego dnia, aby następnego zdążyć na samolot do Polski. W drodze powrotnej koncentrujemy się więc na tzw. zwiedzaniu mobilnym. Miasta Buffalo i Cleveland pozdrawiamy z pokładu naszego Wranglera i przed 22. meldujemy się z powrotem u Lucy w Chicago.
Z Jeepem żegnamy się na parkingu lotniska O’Hare w Chicago. Jeśli ktoś Wam kiedyś powie, ze Wrangler nadaje się tylko do jazdy w terenie, to możecie dać mnie za przykład, że sprawdziłem go na asfalcie i, że zarówno komfort, jak i spalanie były na bardzo przyzwoitym poziomie. Owszem, Wrangler to uniwersalny pojazd stworzony do off-roadu, który jednak gwarantuje wygodę na trasie, a nawet w codziennej eksploatacji. Do tego nawet w Ameryce nasz pomarańczowy „wszędołaz” wzbudzał uśmiechy.
Maraton w Chicago
Na bieg zapisujemy się we czwórkę - Edyta, Asia, Wojtek i ja, autor tej relacji. Mamy jeden cel zbieżny, bo ukończenie maratonu to już ambitne zadanie samo w sobie, i dodatkowo każdy z nas założył sobie cele indywidualne. Edyta debiutuje na 42,195 km. Nieźle, pierwszy maraton i od razu w Chicago. Asia i Wojtek chcą złamać 3 godz. i 45 min, a ja po starcie we Wrocławiu 2 tygodnie wcześniej, kończącym moje zmagania z "Koroną Maratonów", sam nie wiem, jaką strategię obrać. Ostatecznie wybieram rozsądną rolę współtowarzysza dla biegnących na "życiówki".
Finalnie na linii startu 13 października o 7:30 w Chicago stajemy w trójkę. Wojtek został w Polsce, siła wyższa. Oczywiście pobudka tego dnia przed 5. rano, na śniadanie lekkie tosty z dżemem, kawa i klasyczna nerwówka przedmaratońska.
Gdy docieramy do Grant Parku, jest jeszcze ciemno, ale w kierunku startu płynie już wielka rzeka ludzi. Wszyscy w butach sportowych i odzieży kompresyjnej wystającej spod ciepłych bluz, bo jest jeszcze bardzo zimno, zmierzają w kierunku Colombus Drive, w okolicę fontanny Buckingham. Tam tradycyjnie odbywa się start. Po drodze przechodzimy przez kontrolę, znacznie wzmocnioną po zamachu w Bostonie.
Jesteśmy podzieleni na 12 stref startowych, zależnie od wyników osiągniętych w poprzednich maratonach. Przed startem – fantastyczna sprawa – natrafiamy na duże kontenery na zbędną odzież, która grzała nas przed startem. Na minutę przed wystrzałem startera w kierunku pojemników leci morze bluz, płaszczy i koszulek. Cenna inicjatywa, ciuchy są od razu zbierane przez wolontariuszy, którzy je wypiorą i przekażą potrzebującym. Dorzucamy nasze t-shirty i o 7:30 my z Asią startujemy ze strefy „B”, a Edyta o 8:00 z jednej z kolejnych stref.
Atmosfera od pierwszego kilometra aż do samej mety nie do porównania z żadnym z biegów, które znałem z Europy. Na całej długości trasy zagrzewają nas tłumy kibiców. Rano stoją jeszcze w piżamach, szlafrokach, obowiązkowo z kubkami kawy w rękach. Wielu z nich trzyma transparenty, na jednych są wypisane cytaty z Biblii, na innych mocno niecenzuralne hasła zachęcające nas do wysiłku. Jest głośno, kolorowo, niesamowicie! Organizatorzy podali, że podczas tegorocznej imprezy w Chicago na ulice wyszło 1,7 miliona kibiców, mieszkańców miasta, przyjaciół i członków rodzin biegaczy. Niesamowita liczba jak na 45 tys. biegnących!
Maraton poza celem sportowym ma jeszcze jedną fantastyczną cechę. Biegniesz ulicami wspaniałych miast, podziwiając zmieniającą się architekturę. W Chicago było to niezwykłe przeżycie. Trasa zaczynała się w centrum i prowadziła obok jednych z najwyższych wieżowców świata, John Hancock Tower (344 m wysokości, 457 m z iglicą) i Willis Tower (poprzednio Sears Tower, 442 m wysokości, co czyni go najwyższym budynkiem w Ameryce Północnej do linii dachu). Następnie biegliśmy na północ miasta, obok malowniczej mariny nad ogromnym jeziorem Michigan. Kolejne kilometry to kolejne dzielnice Wietrznego Miasta. Zmieniające się dźwięki muzyki i śpiewów kibiców oraz oczywiście inna architektura podpowiadały nam, że mijamy dzielnicę meksykańską, grecką czy China Town. Oczywiście trasa była doskonale oznakowana, a po drodze mieliśmy zapewnioną pomoc setek wolontariuszy, a także stanowiska z wodą i izotonikami, żelami oraz batonami energetycznymi.
Na metę dobiegamy z Asią po 3 godzinach i 53 minutach. Do celu zabrakło 8 minut, ale wynik poniżej 4 godzin na maratonie zawsze biorę w ciemno. Na mecie czekają koce grzewcze, pakiety z cateringiem, zimne piwko (bezalkoholowe) oraz to, co najważniejsze – zwany przez biegaczy złomem, kolejny okazały medal do kolekcji. Udajemy się do strefy depozytowej po odbiór rzeczy osobistych i telefonów. Czekamy na sygnał od Edyty, jak jej poszło. O dziwo, długo nie czekamy. Debiutantka wykręciła niesamowity czas 4 godz. i 59 min, czapki z głów!
W okolicach mety i strefy depozytu rozpościera się krajobraz jak po bitwie. Większość biegaczy leży na chodniku lub na trawie, kuca albo przyjmuje inne, bliżej niekreślone pozycje, ale u każdego na twarzy maluje się szeroki uśmiech. To chyba cecha wspólna wszystkich stref mety na maratonach – każdy jest wykończony, ale szczęśliwy i w głowie, po cichu, już planuje kolejny bieg.
Podsumowując, Chicago Maraton zdecydowanie na tak i zdecydowanie warty polecenia. Zarówno dla osób, które chcą zrobić życiówki (trasa szybka i płaska), jak i dla tych maratończyków, którzy chcą te godziny spędzić na dość oryginalnej formie turystyki miejskiej. Miasto z tej perspektywy zapiera dech.