- W ciągu 3 dni gruba pokrywa śnieżna przykryła całą Polskę
- Zamarł ruch samochodowy i kolejowy
- Więcej takich tematów znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Początkowo zima 1978 roku określana była jako w miarę łagodna, częściej z opadami deszczu niż śniegu, przeważały też temperatury w okolicach zera lub delikatnie minusowe. Na poważnie zima dała o sobie znać w nocy z 29 na 30 grudnia 1978 roku. Zaczęło się na Pomorzu. Mroźne masy powietrza z północy spowodowały, że opady deszczu zamieniły się w opady śniegu, do tego doszedł silny wiatr.
Chłodny front atmosferyczny przesuwał się na południe i w ciągu trzech dni w całej Polsce zapanowały iście skandynawskie warunki – dużo śniegu i temperatury minus kilkanaście stopni. Kraj został całkowicie sparaliżowany. Ze względu na zasypane drogi i zaspy przestały kursować pociągi i PKS-y, liczebność autobusów miejskich też została mocno przetrzebiona, bo w związku z nagłym mrozem wielu nie udało się po prostu uruchomić.
Pokryte grubą warstwą śniegu szlaki kolejowe, zamarznięte urządzenia obsługi ruchu i pękające od mrozu szyny spowodowały, że do ciepłowni przestał docierać regularnie węgiel. Zapasy na hałdach trzeba było rozbijać ciężkim sprzętem i kilofami. Do pomocy ściągnięto wojsko. Gwałtowna zmiana temperatury spowodowała również wiele awarii ciepłowniczych – w mieszkaniach zaczęło się robić zimno. Polska właściwie stanęła.
Wielu właścicieli samochodów nie próbowało wygrzebywać ich z zasp, bo w pierwszych dniach stycznia nawet na głównych ulicach ciężko się było poruszać autami. I choć w tamtym okresie normalną praktyką było zabieranie akumulatora na noc do domu, łagodna zima sprawiła, że wiele osób tego nie zrobiło, więc późniejsze uruchomienie samochodu było czynnością wieloetapową.
Najpierw trzeba było taki pojazd odkopać z zaspy, by w ogóle się do niego dostać. Potem wyjęcie akumulatora, doładowanie i już po 12 lub 24 godzinach można było spróbować odpalić silnik. Można było też "pożyczyć" prądu od sąsiada, pod warunkiem że jemu wcześniej udało się uruchomić silnik.
Ale gęstniejące w minusowych temperaturach oleje mineralne nie ułatwiały zadania. Wszelkie niedomagania samochodu, które w normalnych warunkach pozwalały jeszcze na użytkowanie auta, w srogą zimę oznaczały poważne problemy. W ostateczności próbowano oczywiście odpalić pojazdy poprzez holowanie, ale śliskie drogi znacznie to utrudniały – o zimówkach w Polsce wtedy nie słyszano. Mimo to jakoś sobie radzono – odmówienie pomocy w warunkach klęski żywiołowej było raczej rzadkością.
Jeszcze gorzej mieli właściciele diesli. Po pierwsze auto musiało mieć dobry akumulator, by w ogóle rozrusznik mógł wykonać swoją pracę. Po drugie – w niskich temperaturach z oleju napędowego wytrąca się parafina, które skutecznie blokuje przepływ paliwa. Jeśli ktoś nie dolał wcześniej nieco benzyny do oleju napędowego (co było wówczas normalną praktyką), o odpaleniu "ropniaka" mógł w zasadzie zapomnieć. Co odważniejsi rozpalali pod miskami olejowymi tzw. kopcie, czyli szmaty nasączone benzyną, by choć trochę podgrzać olej i tym samym ułatwić rozruch. W bazach transportowych i zajezdniach w autach po prostu nie wyłączano silników.
Nic nie wskazuje na to, że zima sprzed ponad 40 lat może się teraz powtórzyć. Ale w grudniu 1978 roku też nic nie zapowiadało kataklizmu. A mamy dopiero koniec grudnia...
Materiał powstał dzięki współpracy Onet z partnerem — Narodowym Archiwum Cyfrowym, którego misją jest budowanie nowoczesnego społeczeństwa świadomego swojej przeszłości. NAC gromadzi, przechowuje i udostępnia fotografie, nagrania dźwiękowe oraz filmy. Zdigitalizowane zdjęcia można oglądać na nac.gov.pl.