• Wlokący się zawalidroga jest znacznie gorszy niż ktoś jadący szybko
  • Jeżdżę szybko, sprawnie i bezpiecznie – komu to przeszkadza?
  • Nie po to kupiłem mocne auto, żeby jeździć 50 km/h

Tyle czasu – w zasadzie mogę powiedzieć „tyle lat” - promowałem bezpieczeństwo na drogach, ale to, co ostatnio lansuje nowoczesna inżynieria ruchu, przekroczyło granice mojej tolerancji.

„Prędkość zabija” – słyszę z każdego urządzenia, posiadającego głośnik. Wiadomości w TV? „Akcja prędkość”. Radiobudzik w kuchni? „Prędkość to czynnik największego ryzyka na drogach”. Radio w aucie, wywiad z policjantem: „Ci, którym wydaje się, że mogą jeździć szybciej od innych, bo mają wyższe umiejętności, nie mają racji”.

Czy ta histeria ma jakieś granice?

Prawo jazdy zrobiłem 27 lat temu. Od tamtej pory ciągle jeżdżę i staram się jeździć jak najlepiej. Byłem na różnych szkoleniach „lotniskowych” z płytą poślizgową, z symulowanym poślizgiem, utratą stabilności auta, miałem różne samochody. Każdy solidniejszy śnieg w zimie oznaczał wyjazd autem na pobliskie lotnisko. Polskę zjeździłem wzdłuż i wszerz, jeździłem też po świecie, a mój samochód znam jak własną kieszeń. Wiem, kiedy opony zaczynają piszczeć, nawet gdybym nastawił radio na maksymalną głośność. Znam granicę poślizgu, wiem też, w jaki sposób moje auto zaczyna tracić stabilność i co wtedy należy zrobić, aby ją odzyskać.

I nie piszę tego po to, żeby się chwalić, bo na co dzień na polskich drogach widuję wielu sprawnie i szybko jeżdżących kierowców, którzy z pewnością posiedli podobne lub wyższe umiejętności prowadzenia samochodu. Wszyscy z wiekiem i przebiegiem nabieramy doświadczenia, po to, żeby jeździć szybko i bezpiecznie. Kupujemy coraz lepsze i mocniejsze samochody.

Ale co z tego, skoro kiedy wyjeżdżamy na drogę ekspresową, to musimy jechać ledwie 100 km/h lub ewentualnie 120 km/h w przypadku drogi ekspresowej dwujezdniowej?

Co to ma być za prędkość?

To jest prędkość mniej więcej dwukrotnie niższa od prędkości maksymalnej wielu samochodów, jeżdżących po polskich drogach. Prędkość śmiesznie niska jak na drogę, która ma po dwa pasy w każdym kierunku. I niepoważnie niska, jeżeli ktoś prowadzi poważny biznes i musi zdążyć na spotkanie, a ma do przejechania kilkaset kilometrów.

Ale najgorzej jest, kiedy z takiej drogi ekspresowej zjedziemy na zwykłą drogę pozamiejską, gdzie jest ograniczenie do 90 km/h. Nie wiem, jak Wasza, ale moja psychika zwyczajnie się wtedy buntuje. Tym bardziej, że w rzeczywistym gęstym ruchu ta prędkość bywa jeszcze niższa, a ja po zwolnieniu ze 120 km/h do 70 km/h mam wrażenie, jakby samochód stał w miejscu. Człowiek od razu robi się nerwowy.

Niech ktoś mi to wytłumaczy: po tej samej drodze jeżdżą małe i słabe auta miejskie, tanie samochody używane sprzed kilkunastu lat, pojazdy dostawcze i nowe lub kilkuletnie mocne auta klasy premium. Dlaczego, będąc kierowcą tego ostatniego, trzeba dostosowywać prędkość do maruderów, których pojazdy albo ledwo mogą wyciągnąć te 90 km/h, albo kierowca boi się jechać normalnie?

Moje auto jest mocne i ma świetne hamulce, dobre opony, wiem jak wyprowadzić je z poślizgu, znam jego możliwości. Kupiłem je po to, żeby z nich korzystać. Nie po to mam pod maską dwieście koni, żeby chwalić się cyferkami w dowodzie rejestracyjnym w urzędzie, tylko żeby je poczuć podczas dynamicznej, sprawnej i bezpiecznej jazdy.

Podobnie myśli wielu kierowców

Pomyślcie, kto stanowi większe zagrożenie: kierowca, jadący za wolno, czy ten jadący za szybko? Jak chcę jechać szybciej, to po prostu dodaję gazu i wyprzedzam maruderów, aż mam wolną drogę i mogę już elegancko jechać z prędkością zgodną z możliwościami mojego samochodu i moim temperamentem.

A kierowcy, którzy za wszelką cenę chcą jechać zgodnie z często bzdurnymi ograniczeniami prędkości, powodują realne zagrożenie. Na przykład kiedy jadę swoim tempem, to często muszę mocno hamować właśnie przed takimi „nauczycielami” przepisowej jazdy, co powoduje niebezpieczne sytuacje drogowe.

Albo inny przykład: jadę za innymi samochodami, których kierowcy są wielbicielami przepisowej jazdy. Zwykłą drogą podmiejską. Wiadomo, jak to na takiej drodze, co jakiś czas pojawiają się ograniczenia prędkości. Żadnego domu, żadnego przejścia dla pieszych, żadnych ludzi lub zwierząt, pogoda świetna – ale trzeba zwolnić, bo znaki tak nakazują.

Normalnie jak mam pustą drogę to – jak każdy roztropny i myślący kierowca – ignoruję takie bzdurne ograniczenia i dalej jadę swoim tempem. Przy szerokiej dostępności aplikacji i rozwiniętej komunikacji między kierowcami fotoradary nie są tu problemem i to nie one mnie denerwują, tylko właśnie tacy Janusze kierownicy, którzy koniecznie na „pięćdziesiątce” muszą jechać 50 km/h.

A teraz słyszę jeszcze o planach dodatkowego spowalniania ruchu w miastach – szykany, progi zwalniające, albo inne „urozmaicenia”, utrudniające jazdę kierowcom samochodów. Przecież 50 km/h to już przeraźliwie wolno, a chcą, żebyśmy jeździli jeszcze wolniej.

Gdzie tu jest rozwój? Ludzkość wysyła bezzałogowe statki kosmiczne, mamy mobilny internet i telefonię komórkową, nawigację satelitarną, technologia idzie do przodu w szalonym tempie. A nam, kierowcom, każą się cofać w rozwoju – redukować prędkość jazdy.

To po co te wszystkie systemy bezpieczeństwa, gwiazdki przyznawane w testach zderzeniowych Euro-NCAP, poduszki powietrzne, kamery, radary i lasery? Pasażerowie nowoczesnego samochodu są dzięki nim bezpieczni jak w wozie pancernym – i jeszcze mają zwalniać do 30 km/h?

To nie jest racjonalny ruch drogowy. To jest tyrania tych, którzy nie potrafią jeździć i chcieliby, żeby ci już potrafiący dostosowali się do ich „nauki jazdy” na publicznej drodze.

I teraz muszę zadać Ci zasadnicze pytanie

Naprawdę myślisz, że piszę to wszystko na poważnie?

Trochę tak, a trochę nie. Tak, bo temat jest poważny. Nie, bo na szczęście nadal pozostaję promotorem jazdy zgodnej z przepisami. I uważam zdolność do przestrzegania przepisów za podstawową umiejętność, która upoważnia kierowcę do wyjazdu na drogę publiczną.

Sformułowanie „prędkość zabija” jest niestety prawdziwe.

To nadal wiodąca przyczyna wypadków drogowych w Polsce. Wiesz, że najliczniej rozbijamy auta przy dobrej pogodzie i suchej jezdni?

Jeżeli ktoś ufa statystykom wypadków, to z pewnością już dawno jeździ przepisowo. Tylko jak odpowiedzieć na argument typu: „Ale przecież ja jeżdżę szybko a jakoś nic mi się nie stało?” Ruch drogowy to kompleksowy temat i w rzeczywistej sytuacji drogowej mamy tak wiele zmiennych, decydujących o kolizji lub jej uniknięciu, że trudno coś „gwarantować”.

Ale ja Ci tu i teraz coś zagwarantuję.

Możesz być mistrzem kierownicy, koneserem dryftu, pasjonatem rajdów, amatorem wyścigów, mieć mocne sportowe auto. Ale niemal w każdej sytuacji drogowej istnieje taka możliwość, że kiedy solidnie przesadzisz z prędkością, to nic Ci już nie pomoże. Ani Twoje umiejętności panowania nad samochodem, ani zainstalowane w nim systemy bezpieczeństwa.

Weź to na klatę i wyobraź sobie ten właśnie moment: wyprzedzasz nieprzepisowo, na ciągłej linii, na wzniesieniu, przy ograniczeniu 90 km/h. I przychodzi taka chwila kiedy już wiesz, że nie zdążysz. Luka między ciężarówkami, w którą zamierzasz ratunkowo wjechać, zamyka się, bo ciężarówka z przodu hamuje. Nie możesz już zahamować i schować się za drugą ciężarówką, bo jedziesz o połowę za szybko. Wszystko dzieje się w takim tempie, że nic już nie da się zrobić. Zaraz uderzysz czołowo w jadący z przeciwka autobus szkolny, który właśnie ruszył z przystanku.

I teraz odpowiedz sobie – a najlepiej napisz to w komentarzach – ile wolałbyś lub wolałabyś mieć w tym momencie na prędkościomierzu. 150 km/h, które akurat pokazuje wskazówka, czy może jednak 90 km/h?

Bo z tych 90 km/h – zakładając, że autobus dopiero ruszył i naprawdę masz dobre auto, wysokie umiejętności plus przytomny umysł - może udałoby się jeszcze wyhamować przed tym autobusem…