Proces elektronizacji samochodów nie jest niczym nowym. Udział nowoczesnych rozwiązań w konstrukcji pojazdów zaczął zdecydowanie rosnąć od końca lat dziewięćdziesiątych i osiągnął jeden z punktów szczytowych w roku 2001. Co się wtedy stało? Volvo zaprezentowało podczas targów motoryzacyjnych Detroit koncept o nazwie SCC. Rodzinny hatchback został dosłownie naszpikowany systemami bezpieczeństwa, które jeszcze kilka lat wcześniej wydawały się kierowcom realne, ale... wyłącznie w filmach.

Oczywiście Volvo SCC spotkało się z niedowierzaniem. Nikt nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że w segmentach samochodów popularnych może się przyjąć lampka pokazująca pojazdy w martwym polu, rozwiązanie ostrzegające przed kolizją, tempomat aktywny i kamery bezpieczeństwa otaczające karoserię. To wszystko oczywiście stało się faktem kilka lat później. I w ten sposób stworzyło pole do kolejnych dywagacji. Inżynierowie motoryzacyjny zaczęli się zastanawiać, jaki następny krok zrobi elektronizacja pojazdów.

Wytyczenie nowego kierunku wynikało z analizy motoryzacyjnych marzeń. Od zawsze szczytem futurystycznych snów były samochody mogące jeździć samodzielnie. Prace inżynierskie dosyć szybko puszczono zatem na tory prowadzące do technologii autonomicznej jazdy. Ogólne założenia systemu są proste. "Kierowca" wsiada do samochodu, ustawia destynację w nawigacji, zajmuje wygodne miejsce i odpala na ekranie multimedialnym film. Jego uwaga może się skupić na hollywoodzkiej produkcji, bowiem nie jest w żadnym razie potrzebna inteligentnemu autu.

Autonomiczne auta stają się rzeczywistością

Fikcja? Dziś już nie. Od ładnych paru lat trwają testy autonomicznych samochodów Google, a kilka miesięcy temu na rynku zadebiutował autopilot zaoferowany przez Teslę. Co więcej, prezentację kolejnych rozwiązań zapowiadają kolejni producenci. A to oznacza, że technologia jazdy bez czynnego udziału kierowcy stała się ważnym wyznacznikiem motoryzacji jutra.

Autopilot ma serię zalet. Przede wszystkim w dalekosiężnej przyszłości prowadzi do stworzenia idealnego świata, w którym całkowicie wyeliminowane zostaną zdarzenia drogowe. W końcu systemy sterujące skomunikowane w sieci oraz dysponujące serią czujników i kamer nigdy nie pozwolą, aby auto znalazło się na kursie kolizyjnym z innym pojazdem lub pieszym. Poza tym autopilot poprawia płynność ruchu, obniża zapotrzebowanie na paliwo i eliminuje większość zagrożeń związanych ze stylem jazdy kierowców.

Fantastyczne wizje rodem z Jetsonów rozpalają wyobraźnię motoryzacyjnych wizjonerów. Producenci niestety w swoich optymistycznych wybiegach zapomnieli o jednym drobiazgu o preferancjach klientów. Wybór po pierwsze zależy od potrzeb. Po drugie w wielu przypadkach jest kwestią pasji. Prowadzącemu musi pasować styl pracy układu kierowniczego, sposób zachowania się pedałów i lewarka skrzyni biegów, twardość resorowania nierówności i poziom przyczepności. Poza tym kluczem do sukcesu jest przyspieszenie i prędkość.

Czy w przypadku samochodów autonomicznych czynniki te będzie się dało sprawdzić? Nawet jeżeli, tak właściwie stracą one jakiekolwiek znaczenie. Człowiek przestanie być bowiem elementem procesu prowadzenia i przestanie współodczuwać jazdę z autem. A co to oznacza dla producentów? Że praktycznie zatarte zostaną eteryczne i niemierzalne różnice między samochodami. Firmy motoryzacyjne stracą zatem asa w rękawie, który sprawia że kierowca jest w stanie słono dopłacić do ceny bazowej i może wybrać np. najdroższego z konkurentów.

Płacisz więcej, w zamian dostajesz nic!

Spłycone doznania motoryzacyjne i odebrana frajdy z jazdy nie tylko zabiją pasję. Także po raz pierwszy w historii doprowadzą do ciekawego paradoksu. Kierowcy w dużej mierze przestaną dążyć do posiadania samochodów droższych i bardziej dopracowanych. W końcu po co dopłacać, skoro na poziomie emocjonalnym auta przestaną się różnić w jakikolwiek sposób. W tej perspektywie wybór pojazdu zacznie działać na podobnej zasadzie jak wybór sprzętu RTV AGD. Klienci skupią się na szukaniu rozwiązań wyłącznie praktycznych, które zaoferują rozsądny stosunek wartości do ceny.

O ile taki rozwój wypadków nie powinien stanowić większego zagrożenia dla producentów pojazdów popularnych, o tyle dla marek segmentu premium zjawisko będzie oznaczało regres. Firmy zostaną zmuszone do zawężenia oferty i wycofania się z rynku pojazdów grupy B, C i D. Po co ktoś będzie miał bowiem płacić majątek za autonomicznego Mercedesa Klasy C, skoro w jego miejsce otrzyma możliwość zakupu dwukrotnie tańszego i przyzwoicie wykonanego Hyundaia i40 wyposażonego w autopilota. W obydwu przypadkach rozmiary, komfort, sposób jazdy i osiągane prędkości będą podobne, a największym czynnikiem odróżniającym stanie się cena.

Technologia autonomicznej jazdy okaże się jednak prawdziwym zabójstwem dla producentów supersamochodów. Firma, która postanowi opracować rozwiązanie, sama zawiąże sznur na swojej szubienicy. Dziś najdroższe coupe świata rozpalają wyobraźnię motomaniaków właściwościami jezdnymi, prędkością i dzikim rykiem silnika. Autopilot sprawi jednak, że kierowcy zostanie odebrana frajda i dreszczyk emocji. A bez tego ciężko będzie znaleźć argument uzasadniający zakup modelu wartego milion złotych.

Zmiany bez wątpienia są wyznacznikiem postępu. To nie oznacza jednak, że należy je wprowadzać na fali chwilowej mody i bez głębszego zastanowienia. Autopilot choć może być rozwiązaniem od czasu do czasu wygodnym, na dłuższą metę niesie poważne zagrożenie. Ale nie zagrożenie dla kierowców, a pasji motoryzacyjnej. Zabije frajdę z jazdy i sprawi, że prowadzący przestanie współodczuwać warunki drogowe z autem. W ten sposób pojazdy staną się identyczne i nie będzie żadnego logicznego wytłumaczenia dla absurdalnej dopłaty, którą trzeba wnieść, przesiadając się z marki popularniej do premium. Przyszłość prezentuje się więc dla motomaniaka bardzo smutno.