- Polscy pośrednicy, tak jak i europejscy właściciele punktów sprzedaży aut używanych, pozyskują samochody z tych samych źródeł
- Oznacza to, że używane samochody w Polsce nie mogą być znacząco tańsze niż samochody używane oferowane za granicą
- Niższe ceny w polskich komisach wynikają wyłącznie z tego, że samochody sprzedawane w Polsce są starsze albo mają jakąś wadę
- Polscy nabywcy aut używanych, zdaniem mojego rozmówcy, mają zbyt duże wymagania w odniesieniu do budżetu, jakim dysponują
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Właściwie to lepiej powiedzieć, że Ryszard Kornaszewski jest właścicielem najstarszej w Warszawie firmy obracającej używanymi samochodami pod marką Autokor, bo sam komis, który niegdyś prowadził przy jednej z głównych ulic Warszawy, dziesięć lat temu przeniósł na parking pod własnym domem. W gruncie rzeczy zrobił to, co wielu ludzi z przymusu dwa lata temu, gdy jeżdżenie do biura zastąpiła praca zdalna. Przejeżdżając obok aktualnego placu z oferowanymi autami, można go po prostu nie zauważyć. Szanse, że ktoś przypadkiem zajedzie i spodoba mu się samochód, są bliskie zeru – i tak auta nie mają przywieszek z cenami. Nie ma więc spacerowiczów, trafiają tu ci klienci, którzy wypatrzyli auto w internetowym ogłoszeniu i wiedzą, czego konkretnie szukają. No i są gotowi zapłacić nieco więcej, niż kosztują podobne auta w konkurencyjnych komisach.
Dalsza część tekstu pod materiałem wideo
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoMaciej Brzeziński: Skąd pan bierze samochody?
Ryszard Kornaszewski: Praktycznie bez wyjątku moje samochody kupuję na zagranicznych portalach aukcyjnych dla dilerów. W rezultacie sprzedaję swoje samochody, za które w pełni odpowiadam, nie biorę aut w komis, co do zasady nie przyjmuję samochodów w rozliczeniu.
Kiedyś, gdy bardziej zależało mi na obrocie, brałem samochody w komis. Cóż… bywały z tym kłopoty, gdy okazywało się, że auta miały nie do końca czystą historię albo nie do końca należały do osób, która je sprzedawały, zdarzało się, że trzeba było się tłumaczyć z nie swoich grzechów. Więc teraz nie robię tego.
To w ogóle problem, który w wielu transakcjach pojawia się do dziś: ktoś kupuje samochód od pośrednika, podpisuje przygotowaną wcześniej umowę in blanco z poprzednim właścicielem, którego nie może zobaczyć na oczy, a za miesiąc puka policja…
MB: My to nazywamy "kupowaniem na Niemca"…
RK: …no i puka policja i zabiera ten samochód, a jeszcze można zostać posądzonym o paserstwo. No więc kupuję samochody za granicą także dlatego, że w Polsce takich nie ma. Staram się wybierać takie samochody, żeby nie mieć konkurencji, wyszukuję rzadkie wersje i modele. Np. większość moich aut, i małych, i dużych, ma automatyczną skrzynię biegów.
MB: To prawda, że auta zdrożały?
RK: No to już pan wcześniej dobrze opisał w artykule o komisach przy Modlińskiej w Warszawie. Odezwałem się, bo nie napisał pan jasno, że nie wszyscy handlują złomem. A jak się nie handluje złomem, to jeszcze bardziej nie ma szans na niską cenę. Ja np. kupuję tylko bezwypadkowe samochody.
MB: No więc jak bardzo używane auta zdrożały?
RK: Chwilę się pan spóźnił, bo licytowałem właśnie Citroena C5. Ja już mam tu na placu jednego Citroena C5, tylko tamten był z 2011 r., a ten, co stoi za oknem, jest prawie z 2017 r. No więc cena wywoławcza to było 4200 euro. Ładny środek miało to auto, beżowe skóry, przebieg 150 tys. km, więc pomyślałem, że kupię. Jak zaczęli licytować, cena doszła do 5400 euro! 5400 euro za 11-letniego Citroena to niesprzedawalny w tej cenie samochód! No bo proszę liczyć: 5400 euro to ponad 25 tys. zł. Teraz trzeba doliczyć 3,1 proc. akcyzy i już mamy ponad 26 tysięcy. Teraz 2 tys. zł za transport do Polski – razem 28 tys. zł, jakieś opłaty, być może drobne naprawy i już dochodzimy do 30 tys. zł! A gdzie zarobek?
MB. 1200 euro różnicy pomiędzy ceną wywoławczą a końcową… wydaje się niedużo. Czy to taka różnica jak "zarobię" albo "nie zarobię"?
RK: Dokładnie. Ale samochody za granicą zdrożały i w Polsce drożeją, może niedługo taka cena nie będzie ceną zaporową. Ostatnio miałem trzy Voyagery, wszystkie pojechały do Ukrainy, dla wojska. Podobno cła znieśli, Ukraińcy zaczęli kupować w Polsce samochody.
MB: A dlaczego pan przeniósł komis do domu?
RK. Komis miałem na rogu Puławskiej i Pileckiego, dzierżawiłem plac od Zarządu Dróg Miejskich, tam było 1,5 tys. metrów kwadratowych, płaciłem za to 1 tys. zł dziennie, miesięcznie wychodziło 30 tys. Drogo, bo to było przy drodze krajowej. Bez sensu jest taka działalność, bo człowiek nie jest w stanie zarobić takich pieniędzy. To bez sensu zwłaszcza teraz, gdy internet rządzi. Gdybym zrezygnował wcześniej, zaoszczędziłbym, sporo pieniędzy, a jeszcze jak ma się takie koszty, to trzeba sprzedawać. Teraz nie mam kosztów i jak auta nie sprzedam, to nie ma problemu, wszystkie i tak należą do mnie. To, co pan widzi tutaj, to nie wszystkie moje samochody, jeszcze cztery są w drodze, a jeden w serwisie. Ten w serwisie to Nissan Qashqai, przeszedł przegląd, ale coś mu tam stukało w zawieszeniu, a ja wolę, jak do auta nie można się za bardzo przyczepić.
Te auta w drodze to samochody niedawno kupione na aukcji, jadą do Polski.
MB: Nie wozi pan sam?
RK: Nie, korzystam z transportu oferowanego przez firmy aukcyjne. No, chyba że auto stoi gdzieś blisko w Niemczech. A tak to kupuję, dopłacam za transport i za kilka dni przywożą mi samochód pod dom.
Ja przeglądam artykuły w prasie na temat handlu samochodami i przez wiele lat nie widziałem żadnego artykułu, który pokazywałby stronę sprzedawcy, tylko stronę kupującego: że wszystkie samochody używane są powypadkowe, że to złom. Niech pan zajrzy na podwórko – są jak nowe.
MB: Nie najgorsze, prawda.
RK: No właśnie. Potem ludzie naczytają się takich rzeczy, przyjeżdżają z czujnikami, biegają wokół samochodu, wygląda to śmiesznie.
MB: To wygląda śmiesznie dla pana, ale jak się człowiek przejdzie po niektórych komisach, to albo zużyte, albo powypadkowe. No dobrze: nie wszystkie, ale wiele z nich.
RK: Bo pan źle trafił!
MB: Nie, ja tam trafiłem specjalnie! To nie są komisy gorsze niż, dajmy na to, komisy w Radomiu! Ale jak pan pojedzie do eleganckiego komisu znanej firmy, to albo ekstremalnie drogo, albo nieciekawie. Nie raz robiłem z kolegami "naloty" na komisy. Czy ja mam pecha, że trafiam na takie samochody?
RK. Pan trafił na Modlińską, gdzie w latach 90. było tak: znajomy zostawił w komisie samochód do sprzedaży, wraca, nie ma samochodu. Gdzie jest? Sprzedany! A pieniądze? "Nie mam teraz" – mówi sprzedawca – "weź inny w ramach rozliczenia". Potem ktoś inny przychodzi i to samo, aż powstaje "łańcuszek". Znajomy przez 12 lat chodził po sądach posądzony o paserstwo, bo dostał cudzy samochód, za który jego właściciel nie dostał zapłaty. Tam jest patologia. Albo ktoś kupił samochód, a za miesiąc przyszła policja i zabrała, bo kradziony. Komis był, ktoś zostawił samochód do sprzedaży, a po miesiącu nie było już komisu, pieniędzy też nie było. Tak było i w innych miejscach.
Do dziś ludzie ryzykują, kupując samochody na przygotowane wcześniej umowy in blanco, płacą po 60 tys. za samochód, płacą opłaty, naprawiają je, a za miesiąc policja je zabiera i nie ma już samochodu
MB: No właśnie: kupują "na Niemca”. Ale taka jest oferta, jak nie chcesz "na Niemca”, to nie możesz kupić.
RK: I dlatego sprzedaję tylko swoje samochody. Ale czy nie uważa pan, że warto uświadomić ludziom, że gdy idą do komisu czy innej firmy sprzedającej używane samochody, to nie idą po nowy samochód? Mają w kieszeni 20 tys. zł, a porównują samochód do tego za 200 tys. To jest chore. Ja nieraz się w ogóle nie odzywam, bo nie ma to sensu. Weźmy tego Nissana Note, którego mam na placu. Wybrałem go starannie, silnik 1.6, automatyczna skrzynia biegów, przebieg 117 tys. km za niecałe 25 tys. Nic mu nie brakuje, ale to nie jest nowy samochód. Można mówić, że drogo, ale koszt pozyskania takich samochodów jest coraz wyższy.
MB: Ale pan bierze samochody z drogiego źródła – te aukcje organizowane przez takie firmy jak AUTO1 czy BCA to droższe źródło niż turecki komis spod Berlina? Pod Berlinem byłoby taniej.
RK: No tak, ale na to trochę szkoda czasu. Trzeba pojechać, wydać pieniądze na hotele, przywieźć samochód, a samochody... ich stan nie pokrywa się z tym, co piszą w ogłoszeniu! Wiele się po prostu nie nadaje do dalszej odsprzedaży. Ale przy okazji chciałbym Panu opowiedzieć o szkodach, jakie mają za sobą niektóre samochody i które klienci identyfikują z pomocą różnych baz danych jako wypadek. Ot, parę tygodni temu miałem kolizję w Warszawie ładnym Subaru Legacy – nic wielkiego, kobieta zarysowała mi błotnik. Przyjechała policja, dała jaj mandat, a ja skorzystałem z jej OC. Zaproponowali mi za tę rysę 7 tys. zł, a jakbym pojechał naprawiać to do Subaru, to kosztowałoby to 12 tys. – połowę wartości auta, choć to tylko rysa! Patrząc na cenę naprawy, można by sądzić, że to samochód po wypadku. A to tylko rysa! Ktoś gotów pomyśleć, że na prowincji za te pieniądze można złożyć jeden samochód z dwóch.
MB: Ile pan zarabia na jednym samochodzie?
RK: Nie ma reguły. Na jednym zarobię i 12 tys., a na innym tysiąc. Ale jestem w komfortowej sytuacji, nie muszę sprzedawać na siłę. Nie mam kosztów, nie płacę za wynajem placu, nie zatrudniam pracowników. Gdybym miał koszty, musiałbym kombinować.
MB: Ostatnio, gdy samochody drożeją, nie ma nawet utraty wartości… A brakuje aut?
RK: Brakuje coraz bardziej. Widać to np. na aukcjach AUTO1, gdzie są samochody z całej Europy. Niektóre modele są reprezentowane przez pięć egzemplarzy, dawniej było po kilkadziesiąt. Chce Pan zajrzeć na aukcję?
MB: Zaglądamy!
RK: W systemie są zdjęcia karoserii i jej uszkodzeń, wnętrza samochodu, przebiegi są gwarantowane. Auta mają potwierdzenia z przeglądów. Chce pan konkretny samochód?
MB: Poszukajmy Saaba 95.
RK: Wszystkich, widzę, są 34 sztuki. Wie pan, ja, gdy chcę znaleźć dobry samochód, szukam od najdroższych i to samo radzę swoim klientom. Zawsze! O, proszę, jest – Saab z 2010 r., 10 tys. euro., 167 tys. przebiegu, skrzynia manualna. Jest i cena w koronach szwedzkich, to może wyjść trochę taniej. Ale nie jest idealny, widać np. zbliżenie na purchel na masce. Gdyby pan chciał go kupić od razu, to można za niecałe 11 tys. euro. Zwykle tak jest, że obok ceny do licytacji jest cena "kup teraz". W tym przypadku różnica nie jest duża.
Auto ma wszystkie przeglądy, usterki są pokazane, no ale wyjdzie ponad 50 tys. zł. 50 tys. zł za 12-letniego Saaba! Musi Pan doliczyć komplet opon, bo stoi na kolcowanych. Konieczne będą jakieś drobne naprawy.
Poniżej 93 z dieslem 220 tys. km przebiegu, w automacie, 7 tys. euro za auto z 2009 r. Przeliczamy na złote, dodajemy akcyzę 3,1 proc., koszty transportu. Wyjdzie 36 tys. zł za samochód 13-letni, trzeba jeszcze zarobić. To w sumie dobra oferta jest.
Szukamy czegoś bardziej popularnego?
MB: Poszukajmy Toyoty Corolli kombi w wersji hybrydowej, jakiejś młodszej. Przy okazji: zawsze ma Pan na placu samochody 10-letnie i starsze?
RK: No tak, młodszych nie opłaca się sprowadzać, zaraz Panu pokażę. Weźmy tę Toyotę Corollę kombi, ceny tych aut to masakra. Mamy 22 samochody, np. zupełnie świeże auto z silnikiem 1.8, za 21,5 tys. euro. Policzmy – euro po 4,7 zł, akcyza tylko 1,55 proc., transport – wychodzi 104 tys. zł. Pomijając, że w salonie ich nie ma, to jeśli chodzi o tę wersję, jest to z grubsza cena nowego samochodu.
Albo tu: jest Corolla z 2019 r., 2-litrowa, 23 tys. euro w opcji "kup teraz". 334 euro za transport, czyli tanio, mała akcyza. W sumie trzyletni samochód kosztuje niewiele mniej niż nowy, nie ma to sensu. Więc kupuje się samochody starsze, nie prawie nowe, tylko używane, ale i one, jeśli mają mieć uczciwy przebieg do 200 tys. km, nie są za darmo.
No i teraz przychodzą klienci i patrzą na pierdoły – o, plamka na siedzeniu albo ryska na drzwiach – to normalne w starym aucie! Zamiast patrzeć, czy auto ma silnik w porządku, nie jest bezwypadkowe czy kręcone, to oni zajmują się detalami.
MB: Dalej kręcą liczniki?
RK: No jasne! Tylko że teraz kręcą liczniki przed rejestracją w Polsce, no i niszczą dokumenty potwierdzające przebieg. Po zarejestrowaniu samochodu w Polsce auto ma już prawie zalegalizowany nowy przebieg. Prawie, bo zdarzają się wpadki, ale wtedy i tak nie wiadomo, kto dokonał oszustwa.
Zresztą teraz tolerancja klientów na przebieg trochę się przesunęła, to już nie 100, a bardziej 200 tys. km. Żeby samochód był za granicą tańszy, to musi on mieć jakąś wadę, to np. pół miliona przebiegu, którą to wadę niektórzy w nieuczciwy sposób ekspresowo eliminują. No więc, jeśli ktoś chciałby zostawić auto w rozliczeniu, to pytam od razu: czy przebieg jest potwierdzony? Jeśli nie, to w ogóle nie ma o czym mówić. Bo np. w Finlandii, gdy samochód ma przejechane 250 tys. km, to piszą, że ma niski przebieg, ale samochody, które mają 500 tys. km "nalotu" to rzecz normalna. Oczywiście, to wpływa na wartość pojazdu, który na pewnym etapie jest już mocno zużyty. W każdym razie te samochody z aukcji dla dilerów niemal bez wyjątku mają dokumenty, które potwierdzają autentyczność przebiegu. Takie dokumenty nie giną przypadkiem.
MB: A jak wygląda konkurencja aut z USA?
RK: Sprzedawałem Volvo, rocznik 2008. Nic mu nie dolegało, ale miało jakiś zarysowania, jakieś drobnostki, ogólnie to widać, że nie nowe. Przyszła klientka, ale nie była pewna i powiedziała, że ma jeszcze jeden samochód do obejrzenia. Po dwóch godzinach dzwoni i mówi, że kupiła za prawie tę samą cenę samochód o pięć lat młodszy. Skąd to auto pochodzi – pytam – a ona mówi, że sprowadzony z USA. Powiedziałem, że nie gratuluję, a współczuję.
Jakiś czas temu ściągnąłem trzy samochody z USA, odbierałem je w porcie w Niemczech, to taki port wielkości Ursynowa. Widziałem, co przyjeżdża – ogólnie to złom, który w porcie przestawiają wózkami widłowymi. Większość ma w dokumentach wpisane, że to złom, można te samochody zarejestrować w USA jedynie po specjalnym przeglądzie. W Polsce to odpady, zresztą sprowadzane nie do końca legalnie. Nie mówiąc już o tym, że to odnowiony złom, który ładnie wygląda jedynie z zewnątrz, to wielu klientów ma potem problem, bo te samochody, jako odpady, nie mają prawa być sprowadzane do Polski. Niektórzy tracą te samochody, no ale wielu się udaje. Mają auta młodsze i tańsze, tylko ze złomowiska.
MB: A zdarzają się panu wpadki?
RK: Ostatnio kupowałem Lancię Voyager, w opisie aukcji napisane, że nie ma katalizatora, a na zdjęciach widzę, że nie ma akumulatora. Zasugerowałem się zdjęciami. Przyjechał samochód, pytam kierowcę, a on mówi, że akumulator jest, tylko nie ma katalizatora. Okazało się, że na placu firmy aukcyjnej złodzieje wymontowali z kilku aut katalizatory, nawet ładnie wymontowali, i to właśnie jeden z nich. Okazało się, że nowy katalizator kosztuje 27 tysięcy. Udało mi się kupić oryginalny po regeneracji dużo taniej i to moje szczęście. Ale finalnie zarobię mniej, i tak mam drogie samochody. Ale klienci chcieliby, żeby były o połowę tańsze. Gdy ktoś przez telefon mówi, że zamiast 32 tys. zapłaciłby za samochód 24 tys. zł, nawet nie rozmawiam, mam pełen komfort, bo nie muszę, ktoś i tak kupi. Ostatnio jednego dnia ktoś się tak właśnie targował, a ja mu powiedziałem, że za tę cenę chętnie kupię dwa takie samochody. No i następnego dnia ktoś przyjechał i kupił bez targowania się. A teraz niech pan sobie wyobrazi, że mam ten plac przy Puławskiej, płacę 30 tys. zł miesięcznie i zatrudniam pracowników, ochronę. Kto ma dziś taki komis, ten ma ciężko.
MB: Ma pan ostrożnych klientów?
RK: Proszę pana, jeden klient z Wrocławia miesiąc kupował Forda Galaxy. Najpierw pyta przez telefon, czy może przysłać eksperta. Przysłał. Ten przyjechał, obejrzał, nie miał zastrzeżeń. Potem dzwoni klient i mówi, że nie jest pewien, czy może zaufać temu ekspertowi. Potem sam przyjechał, ale mówi, że teraz żona ma wątpliwości, czy potrzebuje taki samochód. W końcu przyjechał jeszcze raz i kupił, ale co się najeździł...
A wczoraj przyjechał ktoś i pyta o jazdę próbną, ale pytam, czy na pewno chce kupić ten samochód. On nie wie. Więc powiedziałem mu, że jak się dowie, to zapraszam.
MB: Pamięta pan jeszcze jakieś "przygody" z klientami?
Oczywiście! Dać przykład? Proszę: przyjeżdża do mnie rodzinka, długo oglądają samochód, przyjaciel rodziny chodzi wokół niego i mierzy lakier, zagląda pod maskę i pod podwozie. W końcu nie mogą się do niczego przyczepić i pytają o jazdę próbną. Jedziemy. Po powrocie dowiaduję się, że samochód się bardzo podoba i ten pan chce go kupić, ale dopiero, gdy sprzeda swój stary samochód. A kiedy sprzeda? Tego dokładnie nie wie, bo nie napisał jeszcze ogłoszenia...
.........................................................................................................................
Idziemy na plac obejrzeć samochody. Plac nie jest duży, część samochodów stoi za bramą. Większość aut ma ponad 10 lat, najmłodszy Citroen C5 2.0 Blue HDi pochodzi z 2016 r., jest hybrydowy Peugeot 508 z 2013 r., a reszta to roczniki 2008-2011. Na oko faktycznie są zdrowe, no ale nie są nowe i jeśli nawet tego nie widać z zewnątrz, to widać w środku. Nie są nowe i już! Wyglądają tak, jak pojazdy w tych lepszych komisach w Niemczech, gdzie polscy klienci rzadziej zaglądają, bo drogo.
Tu też, pomijając Nissany Note i Qashqaia, które są wyraźnie tańsze, za stare auto trzeba zapłacić 45-55 tys. zł. Jeszcze niedawno, mając taki budżet, warto byłoby pomyśleć o nowym samochodzie, może brakującą kwotę skredytować. Ale nie dziś – gdy stare auto kosztuje 50 tys. zł, nowe raczej 150-200 tys., różnica w cenie jest taka, że to towar dla różnych klientów. Auta używane są drogie, ale jednak o wiele tańsze niż nowe i – co dziś jest zaletą – są dostępne od ręki.