• Część publicznych stacji ładowania samochodów na prąd powstaje dzięki wykorzystaniu środków unijnych
  • Na najwyższe dofinansowanie mogą liczyć te podmioty, które zadeklarują darmowe udostępnianie stacji ładowania kierowcom przez określony czas
  • Ponieważ właściciele dofinansowanych stacji ładowania przez kilka lat nie mogą pobierać pieniędzy od kierowców, część z nich wyłącza ładowarki, czekając aż minie "okres trwałości projektu"
  • Po naszej interwencji co najmniej jedna z wyłączonych przez samorząd ładowarek już działa

"W związku z otrzymanymi rozliczeniami za sprzedaż energii elektrycznej. (...) Miasto Jelenia Góra podjęło decyzję, że od dnia 11 kwietnia br. miejskie darmowe punkty do ładowania samochodów elektrycznych przy ulicach Podgórzyńskiej, Noskowskiego, Sygietyńskiego, Grodzkiej, Bankowej oraz Ptasiej zostają wyłączone" – czytamy na facebookowym profilu prezydenta tego miasta Jerzego Łużniaka. – To pewnie tymczasowa decyzja – ma nadzieję pani w sekretariacie rzecznika prasowego miejscowego urzędu, lecz po konkrety odsyła do bardziej kompetentnej osoby, w tym przypadku dyrektora Miejskiego Zarządu Dróg i Mostów. Dyrektor na urlopie, ale w sumie prezydent miasta na swoim profilu FB precyzyjnie wyjaśnił przyczyny usterki: spodziewano się, że dostawca energii elektrycznej zastosuje wobec miasta preferencyjne stawki za energię elektryczną, ale tak się nie stało, więc podjęto decyzję o zakończeniu promowania elektryków darmowymi punktami ładowania. I choć Tauron przyznał się do błędu i skoryguje faktury, to i promocja się kończy. Miasta nie stać na to, aby w kolejnych tygodniach i miesiącach kierowcy ładowali swoje samochody na jego koszt.

Sytuacja Jeleniej Góry jest jednak stosunkowo dobra, bo może bez konsekwencji wyłączać darmowe ładowarki szukać – jeśli ewentualnie zechce – prywatnego operatora. Gorzej mają te samorządy, które związane są umowami o unijne dotacje

Ładowarki do samochodów elektrycznych za unijne fundusze

W październiku ubiegłego roku niespodziewane koszty dopadły podwarszawskie Legionowo. Nikt chyba wcześniej nie policzył dobrze, w co się pakuje – Legionowo oddało do dyspozycji kierowców darmową ładowarkę o bardzo przyzwoitej jak na polskie warunki mocy 50 kW. Jak na darmową ładowarkę to moc wręcz szokująca – za jej sprawą co godzina budżet miasta był uszczuplony o ok. 100 zł. Przez dwa tygodnie miasto patrzyło bezczynnie na podjeżdżających do ładowarki taksówkarzy, zresztą nie tylko miejscowych – także z Warszawy opłacało się tu przyjeżdżać. Po czym ładowarkę wyłączono, umieszczając na niej kartkę "stacja nieczynna do odwołania".

Sąsiednią darmową stację uruchomiono już rozsądniej: z mocą ograniczoną do 6 kW (podobno do czasu budowy lepszego przyłącza). Ładowarka jest darmowa, ale po pierwszej bezpłatnej godzinie postój kosztuje 5 zł. Taki układ nie zrujnuje miejskiego budżetu, zresztą chętnych jest mniej.

Przeczekać warunki umowy

Zasadne staje się pytanie: skoro miasta nie stać na sponsorowanie kierowcom energii elektrycznej, to czemu nie wprowadzić opłat – z pewnością znalazłoby się dość chętnych, by naładować baterie na warunkach komercyjnych. A jednak się nie da: jeśli ktoś wziął najwyższą możliwą dotację unijną na budowę stacji ładowania warunkowaną udostępnianiem jej za darmo przez określony czas, to w okresie "trwałości projektu" nie jest to możliwe pod rygorem zwrotu dotacji.

W tym momencie pojawia się kolejne pytanie: jaki sens ma taka inwestycja, skoro to tak, jakby ktoś brał dotację na wybudowanie stacji benzynowej po to, aby rozdawać za darmo benzynę. Wiadomo przecież, że pod darmową stacją natychmiast ustawi się niekończąca się kolejka i nie ma rady – darmowego paliwa dla wszystkich nie wystarczy.

Podobna sytuacja ma zresztą miejsce w podwarszawskich Ząbkach. Burmistrz tego miasta w piśmie kolportowanym w internecie na forach użytkowników samochodów elektrycznych bez ogródek tłumaczy, z jakich funduszy uzyskano dotacje na budowę i że "w związku ze znaczącym wzrostem cen energii elektrycznej byliśmy zmuszeni odstąpić od pierwotnych założeń udostępniania bezpłatnej usługi ładowania. Udostępnienie płatnej usługi ładowania będzie możliwe w 2026 r.".

Darmowe ładowarki o parę lat za późno

Kilka lat temu darmowy słupek do ładowania samochodów elektrycznych był sposobem na manifestację nowoczesności, otwarcia na nowe, mógł też zachęcić wątpiących do zakupu pierwszego elektryka. Zresztą – nie każdy to pamięta – jeszcze stosunkowo niedawno, jakieś 8-10 lat temu prąd był na tyle tani, że "po prostu był" i panowało przekonanie, że ten, kto kupi małe autko na prąd, jeździ może nieprzesadnie wygodnie, ale tak jakby za darmo. Samochodów na prąd było mało i nawet gdy ktoś postawił ładowarkę, to koszt zorganizowania systemu ściągania pieniędzy za ładowanie przekraczał w wielu wypadkach spodziewane przychody. Więc np. przy sklepach Lidl (ale nie tylko tam) ładowarki nie tylko były darmowe, lecz także mocne. I dostępne, często po prostu czekały na chętnych. To faktycznie była promocja.

Z czasem, gdy aut na prąd robiło się coraz więcej i były coraz większe, darmowe słupki stawały się coraz większym problemem dla ich właścicieli. Przy darmowych stacjach coraz częściej ustawiały się kolejki i to z reguły tworzone przez te same osoby, najczęściej mieszkające nieopodal. Jeśli jakiś prawdziwy klient Lidla czy innej firmy zdołał dopchać się do promocyjnej ładowarki, nierzadko robił małe zakupy i w tym czasie odbierał prąd o wartości przewyższającej wydatki w sklepie. Firmy zaczęły ograniczać czas trwania sesji ładowania najpierw do 30, potem 20 minut, aż zdecydowano – w wielu wypadkach – o zaprzestaniu promocji do czasu wprowadzenia opłat, co ze względów formalnych i technicznych wcale nie jest proste.

Ładowarka przed Lidlem. Foto: Przemek Wąworek / Onet
Ładowarka przed Lidlem.

Gdy pojawiły się ładowarki samorządowe stawiane z wykorzystaniem unijnych dotacji, trafiły na dość już rozwinięty rynek, który tej formy wsparcia nie potrzebuje. Bez względu na dostępność darmowej energii samochód elektryczny to nie jest sprzęt dla ubogich, barierą wejścia jest znaczna suma pieniędzy albo wysoka rata leasingowa. To nie darmowy prąd przesądza o decyzji o kupnie elektryka, choć chętnych na podłączenie się do sponsorowanego gniazdka nigdy nie zabraknie.

Niektórzy udają, że się zepsuło

Samorządy, które pieniądze unijne zainwestowały w darmowe stacji ładowania, zaczęły kombinować. Urządzenia, których z uwagi na zapisy w umowach o dotacje nie można chwilowo zamienić na stacje płatne ani przekazać prywatnym operatorom, nagle wymagają pilnych remontów albo przebudowy, na które – co za niespodzianka – w budżetach na 2023 rok nie przewidziano środków. Jedni więc bez żenady wyłączają ładowarki, inni drastycznie ograniczają moc, a jeszcze inni twierdzą, że sprzęt się zepsuł. Przez przypadek "zepsuły się" więc ładowarki w podwarszawskim Pruszkowie, w Michałowicach, w Nadarzynie. Nie działa stacja przy Zalewie Komorowskim. To tylko przykłady podwarszawskie. Przypadek?

Nietrafiona, bezsensowna inwestycja?

Pomysłem udostępniania bezpłatnych stacji ładowania nie jest zachwycony, o dziwo, Maciej Mazur z PSPA (Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych), które mocno zaangażowało się w promocję elektromobilności. Tłumaczy, że sam nie lubi darmowych stacji, bo prawie zawsze coś z nimi jest nie tak: albo są złe (np. mają sztucznie ograniczoną moc), albo zajęte. Jego zdaniem samorządy nie powinny w ogóle angażować się w zarządzanie stacjami ładowania, bo nie są w stanie zrobić tego tak dobrze jak profesjonalni operatorzy. PSPA nie zna skali zjawiska, nie wie, ile takich samorządowych stacji postawionych za pieniądze UE lub mieszkańców działa na ćwierć gwizdka, zepsuło się lub oficjalnie czeka na koniec trwałości projektu, by można było wprowadzić opłaty za ładowanie samochodów.

Pomysł stawiania darmowych ładowarek z wykorzystaniem środków unijnych nie jest zresztą nowy i to nie samorządy były pierwsze. Już 10-12 lat temu na parkingach galerii handlowych montowano szybkie ładowarki, do których nie sposób się było podłączyć. Przedstawiciele firm, które tym zarządzały, byli trudno uchwytni, procedury były skomplikowane i zniechęcające. Wiele z tych stacji znikło po zakończeniu trwałości projektu – załadowano je na ciężarówki i prawie nieużywane wywieziono do krajów, gdzie łatwo było znaleźć na nie kupca.

Oczywiście z ładowarkami samorządowymi miało być inaczej, nikt nie planował wzbogacić się na ich późniejszej likwidacji i sprzedaży. Pomysł po prostu nie sprawdził się biznesowo.

Ciszej nad tą trumną

Okazuje się przy tym, że temat jest mocno wstydliwy – większość zainteresowanych woli milczeć w tej kwestii, zwłaszcza jeśli w tle pojawia się widmo zwrotu unijnych dotacji oraz niegospodarnie wydatkowana tzw. pomoc publiczna. Na pytanie, co jest przyczyną niedziałania publicznych stacji ładowania należących do miasta i czy wskazane inwestycje powstały z udziałem środków UE, Urząd Miasta Pruszkowa nie odpowiedział przez miesiąc. Na takie samo pytanie skierowane do urzędu w podwarszawskich Ząbkach też nie nadeszła odpowiedź, a po telefonie dostałem propozycję osobistej rozmowy w urzędzie. Szybko jednak zmieniono tę propozycję na e-mailową. Skorzystałem.

Zapytałem m.in., czy to prawda, że wyłączono ładowarkę z powodu wysokich cen energii i "czy nie obawiają się Państwo konieczności zwrotu otrzymanej dotacji?" i... to tyle. Nie naciskam już, gdyż nie będę pierwszym, który o to pyta. Na forach pasjonatów elektromobilności krąży pismo burmistrza Ząbek, który szczerze opisuje sytuację – skąd wzięto pieniądze na budowę stacji i dlaczego nie działa. Z pisma nie wynika, czy miasto nie obawia się konieczności zwrotu dotacji, ale jest dość jasne, że mu to grozi.

 W internecie krąży pismo burmistrza podwarszawskich Ząbek Foto: Facebook
W internecie krąży pismo burmistrza podwarszawskich Ząbek

A jak wygląda sytuacja w skali kraju – o to pytam biuro prasowe Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej: "Czy monitorują Państwo zjawisko budowania przez samorządy stacji ładowania samochodów elektrycznych z wykorzystaniem dotacji unijnych (m.in. Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego) oraz państwowych środków wsparcia, które następnie zamykane są z powodu kosztów energii aż do czasu zakończenia okresu trwałości projektu? Czy planują Państwo jakieś działania mające na celu ratowanie tych projektów?". Mija tydzień, drugi, trzeci – cisza.

Ładowarka w Ząbkach miała być wyłączona do 2026 r. Udało się ją już uruchomić

Więcej na ten temat do powiedzenia ma Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych (MJWPU), która ogłasza konkursy dotyczące dofinansowania z UE, opiekuje się projektami i także kontroluje ich realizację. Już na wstępie zostałem uprzedzony, że choć urząd przyjmie zgłoszenie w sprawie niedziałających podwarszawskich ładowarek, przeanalizuje poszczególne przypadki i udzieli odpowiedzi na zadane pytania, to jednak są to sprawy skomplikowane i trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Rzeczywiście: MJWDP wystąpiło m.in. do samorządu miasta Ząbki o wyjaśnienia w sprawie wyłączenia ładowarki przy parkingu P+R i – i otrzymało wyjaśnienia. Okazuje się, że w chwili, gdy planowano wybudowanie parkingu wraz z udostępnianą za darmo infrastrukturą do ładowania samochodów, auta elektryczne były absolutnym marginesem rynku, co jednak szybko się zmieniało. W odpowiedzi nadesłanej przez MJWDP do redakcji "Auto Świat" czytamy:

A teraz uwaga:

Wziąłeś dofinansowanie? Nie możesz zarabiać

MJWPU tłumaczy, że gdyby beneficjent unijnego wsparcia na etapie trwałości projektu wprowadził odpłatność za ładowanie pojazdów, naruszyłby warunki umowy. Sprzedając prąd czy też usługę ładowania, beneficjent zakłóciłby konkurencję na rynku, mając pozycję uprzywilejowaną wobec innych podmiotów, które pomocy nie otrzymały. "W związku z powyższym, wprowadzenie przez beneficjenta opłat za korzystanie z infrastruktury (w trakcie realizacji lub trwałości projektu) stanowiłoby w opinii MJWPU działanie niedopuszczalne."

Jednocześnie Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych podpowiada, że są dostępne rozwiązania takich "patowych" sytuacji. W największym uproszczeniu jest możliwe przekazanie infrastruktury podmiotowi zewnętrznemu. W takiej sytuacji beneficjent nie wykorzystuje dofinansowanych ładowarek do prowadzenia działalności gospodarczej, co nie znaczy, że nie może tego robić zewnętrzny operator.

Skoro ładowarki zepsuły się, trzeba będzie je naprawić

Z pisma MJWDP dowiadujemy się, że samorządy pytane o przyczyny wyłączania ładowarek tłumaczą się w różny sposób, m.in. usterkami technicznymi samych urządzeń. Prawdopodobnie teraz będą musiały jednak je naprawić, w przeciwnym wypadku nie można mówić o zapewnieniu trwałości projektu.

Mówiąc wprost: albo naprawiacie, albo oddajecie pieniądze.

Tymczasem jednak można spodziewać się, że dopóki samorządowe ładowarki pozostaną darmowe, to będą funkcjonować, ale w taki sposób, że nikt nie będzie zadowolony. Albo będą oblegane, albo skrajnie powolne. Zmieni się to z chwilą wprowadzenia opłat w ten czy inny sposób, być może dopiero za 2-3 lata. Jedno jest pewne: darmowe publiczne punkty ładowania samochodów przechodzą do historii.