Bez większych protestów płaciliśmy przez lata każdy haracz, jaki na nas nakładano, niezależnie od wysokości opłat i ich sensu: za wydanie dowodów rejestracyjnych, za tablice, na podatek drogowy, za sprowadzanie aut, za przeglądy itd., itd. Teraz mamy sprzymierzeńca w walce z głupotą i bezprawiem - Unię Europejską. Od kiedy jesteśmy jej członkiem, urzędnik za biurkiem nie jest już "bogiem" i jego błędne decyzjemożna zaskarżyć także do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Oczywiście trzeba najpierw wykorzystać możliwość dochodzenia swoich praw przed polskimi sądami. Jeśli te są opieszałe albo nie chcą się z nami zgodzić, pozostaje jeszcze jedna instancja. To m.in. dlatego mijający rok był szczególnie przykry dla fiskusa i jego strażników. Niemniej polscy włodarze na każdym kroku wyciągają od nas pieniądze, wiedząc, że młyny sprawiedliwości mielą powoli. To, co jeden rząd zabiera, oddawać musi dopiero następny. Są więc pieniądze na rozpasaną administrację i kukułcze jajo dla konkurentów politycznych. Tuż przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej ci, którzy uwierzyli w swobodny przepływ towarów pomiędzy krajami UE, oczekiwali, że znikną bariery w imporcie używanych aut z Niemiec i innych krajów Unii. Dotychczasowe ograniczenia celne i administracyjne utrzymywane przez lata sprawiły, że w Polsce stare samochody były drogie i w kiepskim stanie, a ładne i dobre stare auta pozostawały na wyciągnięcie ręki za granicą. Po 1 maja 2004 granice owarto, ale... tylko częściowo. Pozostała wysoka, maksymalnie 65-proc. akcyza, która niby dotyczyła wszystkich aut rejestrowanych po raz pierwszy w Polsce, ale tak naprawdę tylko importowanych. Już kilka tygodni po wprowadzeniu nowych przepisów urzędy celne (m.in. za sprawą "Auto Świata") dostały pierwsze wnioski o zwrot pieniędzy. Urzędnicy początkowo bagatelizowali problem, a sam minister Jarosław Neneman dowodził, że o żadnej dyskryminacji nie ma mowy. Urzędy zalały tysiące wniosków, sądyadministracyjne fala skarg podatników. Sprawa trafiła do Trybunału w Luksemburgu, ale nawet po przykrej dla polskich urzędników rozprawie minister Neneman nie tracił humoru. Przeciwnie - straszył nabywców aut sprawdzaniem faktur. Ministerstwo Finansów "pękło" kilkanaście tygodni temu. Ze zwrotem już pobranych kwot czeka jeszcze na ostateczny wyrok ETS (ogłoszony zostanie 18 stycznia), ale poboru akcyzy w 65-proc. wysokości zaniechało od 1 grudnia. Teraz płacimy 3,1 proc. albo 13,6 proc. (w zależności od pojemności silnika). Niestety, o ile nam wiadomo, są podatnicy, którzy uważają, że 13,6 proc. to też dyskryminacja aut importowanych, bo w Polsce produkuje się głównie małe samochody. Sprawa będzie więc wracać, zaprzątając uwagę sądów i urzędów jeszcze przez kilka lat.Warto zwrócić uwagę, że zabrane pieniądze trzeba zwracać z odsetkami. Za błędy państwa płacą więc wszyscy obywatele. Jeśli zdecydujemy się konsekwentnie walczyć z bezprawiem, będzie go coraz mniej. Każdy urząd "pęknie", o ile postaramy się o wystarczająco duży nacisk. Opłata za czynność administracyjną nie może przewyższać rzeczywistych kosztów, jakie ponosi administracja. Jeśli więc produkcja jakiegoś dokumentu oraz przechowywanie danych kosztują w sumie 30 zł, to państwo może za tę czynność pobrać właśnie 30 zł. Mimo tego za wydanie karty pojazdu płaciliśmy przez jakiś czas 1000 zł, a potem 500 zł haraczu pod pretekstem "bardziej wnikliwego sprawdzania dokumentów aut sprowadzanych z zagranicy". A więc pierwszy grzech fiskusa to zawyżanie opłat administracyjnych. Potwierdził to Trybunał Konstytucyjny, stwierdzając, że pobieranie ukrytych podatków jest niezgodne z prawem - można je nakładać tylko ustawą (uchwalaną przez Sejm), a nie rozporządzeniem ministra. Nakazał zmianę przepisów, nie wspominając jednak o już pobranych kwotach. Drugi grzech karty pojazdu to dyskryminacja. Bo uważny czytelnik przepisów zauważył, że opłata dotyczyła wyłącznie używanych aut importowanych. Starostów i prezydentów miast zalała fala wniosków o zwrot części lub całości tej opłaty. Najbardziej uparci podatnicy po sprawiedliwość ruszyli do sądów. Sprawa wydawała się beznadziejna aż do chwili, gdy pojawiły się korzystne dla poszkodowanych wyroki. Obecnie spraw toczy się wiele, a sądy wzywają na rozprawy przedstawicieli rządu. Kara będzie prędzej czy później, bo dopóki podatnik mówi tylko o zawyżaniu opłat, sprawa zostaje w kraju. Gdy dochodzi do dyskryminacji towarów sprowadzanych z Unii, ostatnią instancją jest sąd unijny. Skoro trzeba się było wycofać z pobierania 500 zł za kartę pojazdu, wymyślono opłatę recyklingową jako narzędzie prześladowania małych importerów. Od 1 stycznia 2006 r. każdy, kto sprowadza auto z zagranicy (stare czy nowe) płaci 500 zł na poczet przyszłego złomowania. Ale dlaczego płacą tylko mali importerzy? Ci, którzy sprowadzają powyżej 1000 aut rocznie, nie muszą płacić - wystarczy, że "stworzą" sieć stacji recyklingu, która obejmie cały kraj. Nie trzeba oczywiście budować stacji recyklingu - wystarczy podpisać umowy z właścicielami złomowisk. Ale i to okazuje się trudne, bo są takie regiony Polski, gdzie stacji recyklingu nie ma i raczej nie opłaca się ich budować. A więc duzi importerzy też zapłacą, ale co ma z tego przyroda? Sprawą już interesuje się Komisja Europejska, która dopatrzyła się, że ustawa o recyklingu dyskryminuje małych importerów, łamiąc unijny zakaz dyskryminacji. Komisja Europejska działa powoli, ale my możemy działać szybciej. Wystarczy złożyć do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska wniosek o zwrot opłaty z powołaniem się na prawo wspólnotowe (konkretnie na art. 90 TWE), aby narobić urzędnikom strasznych kłopotów, a może i ostatecznie zaciągnąć delegację rządową na rozprawę do Luksemburga. Szanse na wygraną duże, koszty niewielkie, ryzyko żadne! Komisja Europejska interesuje się jeszcze jedną szykaną, która dotyka nabywców używanych aut z zagranicy. Otóż nawet, jeśli takie auto ma ważny przegląd techniczny z kraju pochodzenia, przed rejestracją w Polsce musi przejść przegląd rejestracyjny w Polsce. Niby mały problem, ale to kolejne prawie 200 zł z kieszeni nabywcy takiego auta. Urzędnicy argumentują, że to warunek bezpieczeństwa i przeglądy rejestracyjne odsiewają najbardziej niebezpieczny złom. Tyle teoria. W praktyce polski przegląd techniczny nie jest żadną zaporą dla złomu ma kółkach. Może natomiast być kolejnym powodem rozprawy przeciwko Polsce przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości i przyczyną nałożenia kary na Polskę, a więc na nas wszystkich. Właśnie po raz kolejny sięgają do naszych kieszeni - tym razem rękę wspólnie wyciągają minister zdrowia Zbigniew Religa i minister finansów Zyta Gilowska. Zapamiętajmy te nazwiska. Religa ma pomysł, aby z części składki na ubezpieczenia obowiązkowe (OC) pokrywać koszty leczenia ofiar wypadków drogowych (szerzej na ten temat na str. 20). Efekt może być tylko jeden - za ubezpieczenia bedziemy płacić więcej. Pomysł wprowadza istotną nierówność - wypadki powodują przecież wszyscy: dzieci, dorośli idący pieszo, rowerzyści i oczywiście kierowcy aut. Z wymienionych sprawców zdarzeń drogowych tylko kierowcy (a konkretnie właściciele aut) płacą ubezpieczenie, a w planach ministra dodatkowy, słony haracz. Zbigniew Religa wie o tymdoskonale i być może nawet spodziewa się, żeza jakiś czas trzeba się będzie z projektu wycofać. Ale właśnie o ten czas chodzi: długi spłacać będą przecież już kolejne ekipy rządowe. Jak się okazuje, buble prawne to specjalność nie tylko fiskusa. Również Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji dowiodło braku kompetencji niektórych pracujących tam osób. Oto rozporządzeniem ministra nadano funkcjonariuszom straży gminnych (miejskich) prawo karania kierowców za przekraczanie dozwolonej prędkości. Problem w tym, że Prawo o ruchu drogowym wymienia czynności, do jakich strażnicy mają prawo w odniesieniu do kierowców. O kontroli prędkości nie wspomina. A ponieważ Prawo o ruchu drogowym jest ustawą, a więc aktem prawnym wyższej rangi niż rozporządzenie, to znaczy, że... strażnicy obsługują fotoradary bezprawnie. Interweniował w tej sprawie Rzecznik Praw Obywatelskich i tłumaczył to jak prostemu człowiekowi, a strażnicy swoje - dalej mierzą prędkość i wymierzają kierowcom kary. Efekt? Sądy (np. w Wodzisławiu Śląskim) odmawiają przyjmowania sprawdotyczących mandatów nałożonych przez straż gminną. Jeśli ktoś zdecyduje się na odmowę przyjęcia takiego mandatu, ma szansę utrzeć nosa strażnikom. Oczywiście jesteśmy jak najdalej od popierania piractwa drogowego, ale nielegalne działania funkcjonariuszy państwowych zasługują na szczególne potępienie, bo to właśnie oni powinni stać na straży prawa i porządku. Okazało się także, że obowiązek wymiany praw jazdy budzi duże wątpliwości. Kto nie wymienił w porę, narażał się na mandat. Naczelny Sąd Administracyjny stwierdził jednak, że obowiązek wymiany ważnych blankietów praw jazdy był niezgodny z prawem. W zasadzie wszystko jasne, ale nikt nie wie, jak interpretować wyrok. Niby kierowca nie traci uprawnień, a z drugiej strony ważnośćstarego blankietu jest wątpliwa. Jeśli ktoś zdecyduje się na odmowę przyjęcia mandatu i długotrwałą oraz czasochłonną procedurę, radzimy od początku powoływać się na wyrok NSA o sygnaturze I OSK 933-943/05. Druga sprawa to cena nowego "prawka". Dlaczego kosztuje ono ponad 70 zł? Wydanie dowodu osobistego (o porównywalnych kosztach produkcji) to tylko 30 zł! Do sądów trafiły więc żądania zwrotu różnicy pomiędzy ceną wydania dowodu osobistego i prawa jazdy. Tymczasem minister Gilowska straszy nowym podatkiem rocznym, który znów ma powstrzymać import używanych. Bezboleśnie i legalnie tego się zrobić nie da! I właśnie tak to jest ze wszystkim: jedni biorą pieniądze, a drudzy muszą je zwracać. Nam pozostaje działać tak szybko, jak to możliwe - wysyłać skargi, wnioski, pisać pozwy sądowe. I pamiętać nazwiska tych, którzy nas krzywdzą.Najwięcej dokumentów na świecieW Niemczech, aby zarejestrować auto, zrobić mu przegląd i kupić tablice rejestracyjne, musimy mieć ok. 150 euro i 1-2 godziny czasu - w zależności od lokalizacji urzędu. W Polsce, kupując np. auto z importu, kolejno: przelewamy 500 zł na konto Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, zgłaszamy auto w urzędzie celnym, płacimy podatek akcyzowy (ale nie da się tego zrobić na miejscu, trzeba jechać do banku), potem odwiedzamy urząd skarbowy, płacimy 150 zł za dokument (też w banku), który stwierdza, że nie musimy zapłacić VAT-u, w urzędzie płacimy 200 zł za tablice rejestracyjne, a jeszcze wcześniej robimy przegląd rozszerzony, nawet jeśli auto ma już zaliczony niemiecki czy włoski przegląd. Na każdy dokument czekamy po kilka, kilkanaście dni, a nawet miesiąc. A potem jeszcze każą nam wymienić ważne prawo jazdy na nowe i zapłacić ponad 70 zł, choć inne, podobne dokumenty niezwiązane z motoryzacją kosztują 2 razy mniej. A potem wszyscy zastanawiają się: co zrobić, aby Polacy kupowali więcej dobrych aut?