Rajd Świdnicki-Krazuse to kultowa runda Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski, która odbywa się w Górach Sowich i okolicach. Trasy Dolnego Śląska są niezwykle wymagające, wąskie i naszpikowane mostkami, śliską kostką i dziurawymi asfaltami. Co roku zdarzają się tu kraksy, jednak tegoroczna przygoda załogi Słobodzian/Poradzisz była wyjątkowo niebezpieczna.

Po raz kolejny czarnym bohaterem stały się barierki, które de facto mają chronić kierowców, a jak pokazują spotkania z nimi, często są dla nich znacznie większym zagrożeniem, niż wypadniecie z drogi. W tym przypadku barierki miały utrzymać auto przed spadnięciem do koryta rzeki płynącej obok wąskiej asfaltowej drogi.

Co prawda metalowa zapora wytrzymała w sobotę uderzenie Hyundaia i20 R5, ale rozerwane barierki przeszyły auto na wylot. Ekipa opublikowała w sieci przerażające nagranie z tego zdarzenia. Jak się okazało, od tragedii dzieliły ich milimetry. Na nagraniu z kabiny widać, jak rura wbijająca się przez przednią szybę auta ociera się o... kask kierowcy.

Czy po takim wypadku kończy się ze ściganiem i dziękuje losowi za drugą szansę? O to zapytaliśmy Krzysztofa Czechaka, redaktora naczelnego magazynu i serwisu internetowego "Rally and Race".

Krzysztof Czechak: Rozmawiałem po rajdzie z Marcinem Słobodzianem i wiem, że o ile analizował to nagranie i szukał przyczyn tego zdarzenia, to tak naprawdę bardziej martwiło go to, że nie zdobył punktów w Świdnicy, niż fakt samego zagrożenia i szczęścia, jakie mieli z pilotem. Oczywiście załoga zdaje sobie sprawę, że było blisko od tragedii, ale nie myśli o kończeniu ze ściganiem, a raczej o budżecie na dalszą część sezonu, który został mocno nadwyrężony przez wypadek. To pokazuje jaką mentalność mają kierowcy i piloci rajdowi. Oni po prostu kalkulują ryzyko, jakie niesie ze sobą ta dyscyplina motorsportu.

AŚ: Czy w tym przypadku można mieć pretensje do organizatorów, a może to kwestia nieodpowiedniego przygotowania auta? To nie pierwszy raz, kiedy barierki lub płot zagrażają życiu załogi. Podobny przypadek mieliśmy już w zeszłym roku podczas Rajdu Śląska, jednak tam skończyło się znacznie gorzej – pilotka zginęła na miejscu. Czy organizatorzy nie wyciągnęli wniosków z tamtych zdarzeń?

K.C.: Nie upatrywałbym tu winy organizatorów. Każdy rajd RSMP to dziesiątki oesowych kilometrów, na których nie ma możliwości zabezpieczenia każdego drzewa, słupa i płotu. Do tego dochodzi zmienna pogoda, nie zawsze słuchający organizatorów kibice itd. Oczywiście organizatorzy ustawiają w najbardziej niebezpiecznych miejscach baloty ze słomy, przygotowują zwalniające szykany, ale nie da się przewidzieć wszystkiego. Rozmawiając z organizatorami, wiem też, że kierowcy domagają się coraz dłuższych tras i nowych odcinków, a to jeszcze bardziej zwiększa ryzyko. Jak widać, potencjalnych zagrożeń na odcinkach specjalnych jest mnóstwo i wiedzą o tym dobrze kierowcy. Ta dyscyplina motorsportu ma to do siebie, że wiąże się z wieloma niewiadomymi. To nie tor, który ma bezpieczne bandy, miejsce wyhamowujące auta, które przestrzelą zakręt oraz dobrze znaną kierowcom, równą nawierzchnię.

Trudno też obwiniać auto. Marcin Słobodzian i Michał Poradzisz startowali topowym autem klasy R5. To samochody, którymi rywalizują w Mistrzostwach Świata m.in. Kajetan Kajetanowicz i Miko Marczyk. Takie rajdówki to maszyny kosztujące nie bez powodu 1-1,5 mln złotych! To pancerne konstrukcje, które uratowały już wielu kierowców w sytuacjach, gdzie teoretycznie powinniśmy mieć ofiary śmiertelne. Jak wspominałem wcześniej, w rajdach nie da się zabezpieczyć na każde ryzyko, jakie potencjalnie zagraża załodze na odcinku specjalnym. I dlatego też tak wiele osób kocha rajdy – właśnie za tą dużą dozę nieprzewidywalności.