W historii motoryzacji powstało wiele samochodów, które bez problemu określić można by mianem piekielnych. Piekielne z całą pewnością było Daewoo Tico, którego - z racji niewątpliwych walorów - nie dopuszczono do sprzedaży w Niemczech. W momencie najdrobniejszej kolizji składało się w harmonijkę, a złośliwi twierdzą, że wystarczyło zbyt szybko wjechać na krawężnik, by najmniejsze Daewoo kwalifikowało się do kasacji. Niezbyt pozytywne legendy krążyły też wokół samochodu GAZ-21, znanego jako Wołga i uwielbianego przez radzieckich oficjeli. We wschodniej Polsce przyjazdem "czarnej Wołgi" i porwaniem dzieci lubiano straszyć najmłodszych, ale i dorośli poddawali się zabobonowi. Gdy GAZ-21 pojawiał się w wiosce, z hukiem zatrzaskiwano drewniane okiennice.

"Little bastard"

Wyprodukowane w 1955 roku Porsche 550, nazywane Spyder, było jednym z 90 pierwszych egzemplarzy. Wyposażone zostało w 1,5-litrowy silnik typu bokser, rozwijający - jak na dzisiejsze warunki niezbyt imponującą moc 110 koni mechanicznych przenoszoną na koła za pośrednictwem czterostopniowej ręcznej skrzyni biegów. Dopiero później pojawił się nieco mocniejszy, 133-konny wariant. Imponowała - zwłaszcza w odniesieniu do współczesnych realiów - masa, która ledwie przekraczała pół tony. 550 kilogramów 2-osobowego Porsche Spyder umożliwiało rozpędzenie się nawet do 225 km/h. Model ten pozwolił niemieckiemu producentowi na zwycięstwo w Targa Florio. Ale nie wszyscy byli optymistami.

23 września 1955 roku sir Alec Guiness miał powiedzieć Deanowi, że Porsche wygląda złowrogo. "Jeśli wsiądziesz do tego samochodu, za tydzień znajdą cię w nim martwego", miał rzekomo ostrzegać. Jak się później okazało, słusznie. Prawdopodobnie jednak i sam Guiness przerażony był dosłownością swoich wypowiedzi. James Dean zginął bowiem dokładnie siedem dni później - za kierownicą "małego drania", jakim to przydomkiem Hackman, nauczyciel aktora, obdarował osławione Porsche 550. Spiesząc na wyścigi w Salinas, Dean zderzył się czołowo z jadącym z naprzeciwka i skręcającym w lewo Fordem. Choć sam wypadek przeżył, wyzionął ducha ledwie pół godziny później. Niestety na tym nie skończyła się krwawa historia.

Klątwa Porsche kolekcjonuje ofiary

Z każdym kolejnym właścicielem klątwa Porsche wydawała się ożywać. Jakiś czas po wypadku, w wyniku którego śmierć poniósł James Dean, samochód odkupił George Barris. Znał egzemplarz bardzo dobrze - jeszcze za życia Deana odpowiedzialny był za modyfikacje dokonane w Porsche. Zapłacił 2.500 dolarów i... niewiele brakowało, a przypłaciłby zakup życiem. "Little bastard" zsunął się z lawety wprost na mechanika, łamiąc mu obie nogi. Barris, człowiek nieskory do walki z losem, odsprzedał dalej silnik oraz układ napędowy 550. Koniec? Skądże! Życie miało lepszy pomysł.

Kupione części Troy McHenry i William Eschrid zamontowali w swoich samochodach, po czym ramię w ramię stanęli do wyścigu. Pierwszy z szacownych dżentelmenów podczas pojedynku był uprzejmy owinąć samochód na drzewie i zginąć na miejscu. Drugi z kolei - po tym, jak w jego aucie niespodziewanie na zakręcie zblokowały się koła - dachował, odnosząc bardzo poważne obrażenia. I wtedy George Barris przypomniał sobie, że "nie wszystko jeszcze sprzedane" - znalazł dwie opony wymontowane z "małego drania" i zamienił na gotówkę. Obie eksplodowały podczas jazdy... zabijając kierowcę. Była to trzecia ofiara Porsche Jamesa Deana. I nie ostatnia.

Ponure żniwa trwają dalej

Wieść o feralnym samochodzie niosła się szybko i daleko. James Dean, choć dopiero pośmiertnie nominowany do największych nagród filmowych, już wtedy był sławny, a chęć posiadania jakiejkolwiek należącej doń rzeczy częstokroć górę brała nad rozsądkiem. Nadal znajdujące się w posiadaniu mechanika pozostałości 550-tki zwróciły uwagę dwóch początkujących złodziei. Jak szybko jednak zamiar kradzieży powzięli, tak szybko go porzucili. Pierwszy bardzo dotkliwie rozciął sobie ramię, próbując wymontować z Porsche kierownicę, drugi natomiast poranił się sięgając po fotel, na którym wciąż jeszcze widniały ślady krwi legendy amerykańskiego kina.

Wtedy poważnie już traktowano klątwę, która ciążyła nad małym Porsche. Widząc, jak sprzedawane części uśmiercają kolejnych jego klientów, George Barris postanowił skazać "małego drania" na zapomnienie w odosobnieniu. Kiedy jednak poproszono go o wypożyczenie wraku na wystawę promującą bezpieczną jazdę, nie odmówił. I cały "bezpieczny plan" szlag trafił. Budynek wystawowy, w którym za pierwszym razem pojawił się "Little bastard" spłonął doszczętnie, choć płomienie w zaskakujący sposób ominęły Porsche. Podczas następnej wystawy - w jednym z liceów - Spyder zsunął się z przeznaczonego mu miejsca, miażdżąc biodro stojącego w pobliżu studenta. Następne wystawy także nie przedstawiały się lepiej.

Porsche Jamesa Deana przewożone było z miejsca na miejsce na ciężarówkach, choć - jak można się domyślać - zdecydowanie preferowało własne koła. I upodobania te wyrażało bardzo bezpośrednio. Za pierwszym razem kierowca ciężarówki stracił kontrolę nad pojazdem i wypadł z kabiny, by chwilę później zostać przygniecionym spadającym z naczepy Porsche. Dwa kolejne razy, kiedy auto spadało z ciężarówki, szczęśliwie nie pociągnęły za sobą ofiar. Ale tego było już zdecydowanie zbyt wiele.

Pożegnanie "małego drania"

California Highway Patrol, który odpowiedzialny był za organizację pechowych wystaw, uznał, że więcej igrać z losem nie można. Zadecydował o natychmiastowym zwrocie tego, co z Porsche zostało, prawowitemu właścicielowi resztek - Georgowi Barrisowi. "Little bastard" nigdy więcej jednak do niego nie dotarł. Podczas ostatniej, jak mówiono, podróży zniknął, a wszelki ślad po nim zaginął. Nikomu nie było spieszno go szukać.

Samochód, który rozpętał I wojnę światową

Historia Porsche Jamesa Deana, która rozgrywała się pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku nie była pierwszym przypadkiem "samochodowej klątwy". Należący niegdyś do Franciszka Ferdynanda, następcy austro-węgierskiego tronu, sześciomiejscowy Graf & Stift Phaeton wyprodukowany został w 1914 roku. Miał przedni napęd i czterocylindrowy silnik, a także wspaniały, dumnie się prezentujący czerwony lakier. Jedną z pierwszych jego podróży był wyjazd do Sarajewa, w który wybrał się arcyksiążę Franciszek z małżonką. Dla członka królewskiej dynastii była to ostatnia podróż. Na rogu jednej z ulic siedzący w samochodzie Franciszek Ferdynand i żona jego Zofia zastrzeleni zostali przez Gavriiła Principa, studenta-anarchistę, który w ten właśnie sposób postanowił wyrazić swój sprzeciw wobec całego świata. Od tego zdarzenia rozpoczęła się wojna, określana później mianem światowej. Pozytywny akcent? Luksusowy jak na owe czasy samochód pozostał nienaruszony.

Lawina ofiar ruszyła

Samochodem zaopiekował się austriacki generał nazwiskiem Potiorek. Przegrał bitwę pod Valjevo, umarł w odosobnieniu, oskarżony o coraz poważniejsze problemy psychiczne. Mówiono, że oszalał. Graf & Stift z kolei przeniósł się w ręce innego z dostojników austriackiej armii. Jegomość ten, z nazwiska jednak nie zapamiętany, nie miał więcej szczęścia niż poprzednicy. Podczas jednej z podróży rozpędzonemu samochodowi zastąpili drogę dwaj piesi. Zderzenia nie udało się uniknąć. Samochód zsunął się dalej z drogi i ostatecznie uderzył w drzewo. Wypadkowa przeszłość nie zmniejszyła jednak zainteresowania potencjalnych nabywców.

Jednym z nich, prawdopodobnie najbardziej upartym, był gubernator Jugosławii. Jemu tak podobał się Phaeton, że do samochodu zraził się dopiero po czwartym wypadku, w wyniku którego stracił rękę. Przeklęty samochód czy feralne czasy? Gubernator doszedł do wniosku, że to z samym autem coś musi być nie tak. Nie uwierzył mu przyjaciel, doktor Siris i na rzekomy dowód zwycięstwa rozsądku nad zabobonami odkupił Phaetona. Ostatnie pół roku życia Sirisa właśnie się rozpoczęło. Zakończyło - oczywiście wypadkiem samochodowym, w wyniku którego auto przewróciło się na dach, miażdżąc kierowcę. Gubernator miał rację, ale cóż to za pocieszenie po stracie przyjaciela?

Wyliczanka śmierci

Następnym właścicielem samochodu, który rozpętał I wojnę światową, został jubiler specjalizujący się w handlu diamentami. Popełnił samobójstwo. Samochód przeszedł więc w ręce kierowcy wyścigowego. Ten uderzył w ścianę i wyrzucony został z wnętrza pojazdu. Rzecz jasna, szczątków nie było sensu zeskrobywać. Serbski rolnik, kolejny właściciel Grafa, nie mógł uruchomić pojazdu, więc postanowił umieścić go na lawecie. Przeklęty gruchot zsunął się jednak, pozbawiając właściciela życia.

Ostatni na drodze

Samochód arcyksięcia Ferdynanda zadał cios raz jeszcze, zanim na dobre został unieruchomiony. Kupiony przez Hibera Tirschfelda, miał dostarczyć jego i piątkę jego znajomych na ślub. Z nieznanych przyczyn wymknął się spod kontroli, brutalnie kończąc i tak ryzykowne wyprzedzanie. Tylko jeden z pasażerów pojazdu przeżył. Po tym zdarzeniu Graf & Stift, nazywany seryjnym mordercą, znalazł ukojenie w murach wiedeńskiego muzeum, gdzie przebywa po dziś dzień.

Śmiertelna pułapka

Na nic jednak śmierć Jamesa Deana, na nic wysiłki arcyksięcia Franciszka, kiedy i tak miano "najbardziej przeklętego" samochodu w historii motoryzacji nosi... Ford Pinto. I czym na to zasłużył ten mniejszy krewniak doskonale się sprzedającego Mustanga? Drobnym szczegółem konstrukcyjnym, który konkurencja obrała sobie za cel. Montowanym za tylną osią zbiornikiem paliwa, co miało zapobiec konieczności zmniejszenia bagażnika. Problem w tym, że wyjątkowo miękkie zderzaki Forda Pinto nie dość wystarczająco chroniły bak, sprawiając, że przy każdym, niedużym nawet uderzeniu tył auta zajmował się ogniem. Tak przynajmniej twierdzili ówcześni, między innymi japońscy konkurenci.

Do Pinto przytknęła łatka "śmiertelnej pułapki", "ognistej broni" czy "samochodu dla samobójców". Boleśnie odczuły to wyniki sprzedaży i reputacja producenta, który jeszcze przez długie lata nie był w stanie uwolnić się od negatywnego wizerunku.

Prawda jednak była nieco inna. Umieszczony na samym końcu pojazdu zbiornik paliwa to rozwiązanie, które w tamtych latach stosowane było bardzo często, a liczba wynikających z tego problemów w Pinto nie odbiegała w znaczący sposób od statystyk opracowanych dla samochodów konkurencji. Zatem mit o "najbardziej przeklętym" samochodzie w historii nie ma w sobie wiele prawdy. Czego nie można powiedzieć o przypadkach Porsche Jamesa Deana i Phaetona Franciszka Ferdynanda. W historii ich samych oraz ich ofiar nie ma niestety nawet ziarna przeinaczenia.