…Dalej jest Norte – pustynna Północ. Niby bliżej Stanów Zjednoczonych, ale gringos jakby mniej. Ba, ich tam po prostu nie ma. My nie jesteśmy gringos, jesteśmy Polakami. Wiesz, z ziemi Papieża… – ta magiczna formułka skutkowała za każdym razem, zdejmując z nas czar złego „białego” i czyniąc nas tymi dobrymi (proste jak w starym westernie!). – Aaaa, tak… Papa Juan Pablo II był tu. Byliśmy z sąsiadami na mszy – często odpowiada śniady ranczer na koniu albo mule. Zwykle ma białą koszulę i biały kapelusz. Moje białe rzeczy nie były białe nawet wyjęte prosto z walizki. Jak oni to robią, nie mając w większości bieżącej wody i oddychając mieszanką powietrza i pyłu (bogatą w ten drugi składnik)?
Terraserie to podstawowy rodzaj dróg na Północy. Czasem są dobrymi szutrówkami (można wtedy rozpędzić się do 60 km/h, o ile nie wpakujemy się „w” lub „na” jakąś niespodziankę) albo połączeniem leśnego duktu z polną drogą (maksymalnie do 30 km/h). Jest też niższa forma drogi dostępnej dla aut z napędem na jedną oś – brecha. To już droga, która wymaga naprawdę dużej uwagi i wprawy, żeby nie zostawić na niej fragmentu podwozia, lusterka, drzwi albo okna.
Podczas poprzedniej wyprawy do Meksyku jeździliśmy VW Transporterem i każdy przejazd taką brecha był nie lada wyzwaniem. Tym razem mieliśmy Jeepa Wranglera, czyli auto stworzone na takie właśnie warunki. Kiedy planowaliśmy pierwszą podróż, Grzegorz – najbardziej obyty z nas w tym terenie – wskazał ją na mapie. Wyglądało nieźle. Dużo dróg zaznaczonych na czerwono, większość na żółto, czasem takie cienkie, białe. Niekiedy mówił: a tu nie ma drogi na mapie, ale wiem, że tam jest. Na miejscu okazało się, że asfaltem jeździliśmy przez jakieś 40 proc. trasy liczącej ponad 8 tys. km. I było fantastycznie!
Zagrożenia podczas takiej wyprawy oczywiście występują. Czyhają, choć niezbyt agresywnie, z kilku stron. Pierwsza to ludzie. Na szczęście tylko w nielicznych sytuacjach, np. na przedmieściach wielkich (tych naprawdę ogromnych) miast. Grasują tam niestety bandy, którym pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić w drogę, a przy spotkaniu lepiej ominąć, nie patrząc w oczy. To są prawdziwi bandyci, nie tacy z filmów, gdzie bohater zawsze cało wychodzi z opresji. I pamiętając o tym niechlubnym marginesie, twierdzę, że Meksykanie to jedna z najsympatyczniejszych i najbardziej życzliwych nacji świata.
Wszyscy spotkani ludzie byli przyjaźnie nastawieni, włączając w to policjantów, którzy chcieli nas sprowokować do małego występku, żeby poddać pokazowej kontroli. Gdy im się nie udało, już się uśmiechali i machali przyjaźnie, kiedy się widzieliśmy następnego dnia. Ale policję lepiej tu omijać równie szerokim łukiem jak bandy. Tak jest bezpieczniej. Nie zawsze jest to możliwe, ponieważ ostatnio nastąpiła eskalacja walk pomiędzy kartelami narkotykowymi, ale też pomiędzy nimi a wojskiem i policją. Kontrole są organizowane zarówno na autostradach, jak i na terraseriach. Brak broni i narkotyków w samochodzie jest mile widziany.
Całkiem innych doznań potrafi dostarczyć miejscowa fauna. I nie chodzi o stada kojotów wyjących kilkadziesiąt metrów od namiotów, bo one są niegroźne. Problem jest z malutkimi skorpionami i znacznie większymi grzechotnikami. Trzeba sprawdzać regularnie ubranie, zwłaszcza po noclegu w plenerze, a idąc, naprawdę uważać gdzie (i na czym) stawia się nogę. Grzechotniki dla odmiany leżą zazwyczaj spokojnie, zwinięte w spiralkę, i wygrzewają się na słońcu. Jeśli są najedzone, to nawet zaczepki przy użyciu długiego patyka nie są w stanie zburzyć ich spokoju – co najwyżej sykną, zagrzechoczą i oddalą się w gęstsze krzaki.
Problem w tym, że o tym, czy grzechotnik był najedzony, można się przekonać ciut za późno. Nieprzyjemne jest też pokaźnych rozmiarów robactwo, które potrafi boleśnie udziabać – np. wielkie wije, a po takiej konfrontacji pilnie trzeba szukać najbliższego szpitala, co przy meksykańskich odległościach (i jakości dróg) może okazać się zdradliwe.
„Zła kobieta”, czyli mala mujer zaatakowała w krzakach kolegę. I nie była to mała i śliczna Meksykanka, a roślina o klonowatych liściach i białych, sztywnych włoskach. Kontakt z nią najpierw boli i szczypie, potem bywa różnie. Nasz kolega dostał potwornego bólu stawów, który utrzymywał się przez parę dni. Nie do pozazdroszczenia jest spotkanie ze złą kobietą…
Gdzie spać podczas wyprawy? Oczywista z pozoru odpowiedź, że w hotelach lub „na dziko”, przestaje być oczywista na miejscu. Miasta i miasteczka są oddalone od siebie o 2-3 godz. jazdy (co trudno przeliczyć na odległość, gdyż zależy od jakości dróg), a tylko w tych większych są miejsca do spania dla turystów. Jakość hoteli bywa różna. Niezłą, choć zaskakującą opcją są hotele… na godziny. Jest ich mnóstwo na obrzeżach dużych miast i stanowią zamknięte kompleksy pokojów lub domków, gdzie nikt o nic nie pyta – przy bramie ktoś pobierze opłatę, samochodem wjeżdża się do garażu, zamyka drzwi, a dalej nic nikogo nie interesuje.
Pokoje są zwykle lepiej wyposażone niż w hotelach dla turystów. Specyficzne miejsce na nocleg, ale w Meksyku się sprawdza. A jeśli nie ma hotelu w okolicy, to mamy problem. Jazda w nocy poza autostradą nie jest bezpieczna ze względu na grasujące bandy i nieprzewidywalność policji. Trzeba więc dobrze planować trasę, żeby być w miasteczku z hotelem przed zmrokiem, albo zdecydować się na biwak. Zorganizowanych kempingów na północy Meksyku nie ma. Można rozbić namiot na dziko – na własną odpowiedzialność, licząc na to, że nic przykrego się nie zdarzy.
Podstawą wyżywienia miejscowych są tacos. Naszym też były. Serwowane na straganach albo w knajpkach. Składają się z tortilli (cieniutkiego placka o średnicy 15 cm z mąki kukurydzianej lub pszennej) i czegoś włożonego do złożonej na pół tortilli. Tym czymś bywa zazwyczaj bistek, czyli siekana wołowina, ale może być i przyprawione na ostro chorizzo lub świńska, smażona skóra. Czasem może nawet lepiej nie wiedzieć co. Dlatego dobrze nie mieć w Meksyku alergii na ostre przyprawy. Wszechobecne jest chilli i jalapeño – często w formie świeżej salsy utartej w tradycyjnym kamiennym misko-moździeżu. Niektórzy mają teorie (przetestowane na sobie) o leczniczo-zapobiegawczym działaniu jalapeño.
Coś w tym jest, zwłaszcza w połączeniu ze słynnym trunkiem wytwarzanym z liści Agave tequilana. Jest jednak coś, czego chyba po prostu białe żołądki nie potrafią strawić: smażone liście opuncji (obrane z cierni i glochidów). Tego trzeba unikać na talerzu – inaczej jutro może być naprawdę przykre. A propos jutra – mañana, nie jest wbrew obiegowej opinii mottem Meksykanów. Oni sami twierdzą, że ważniejsze jest „być może…”.
tekst Darek Raczko – autor jest redaktorem naczelnym magazynu „Poznaj Świat” ,
foto Darek Raczko, Antoni Hinz, Grzegorz Matuszewki