Międzynarodowa impreza o nazwie Porsche Performance Drive organizowana raz w roku na stałe wpisała się w kalendarz ważnych wydarzeń. To nietypowe przedsięwzięcie jest okazją do sprawdzenia w boju nowych lub zmodernizowanych modeli oraz poznania ciekawych miejsc Europy Środkowej i Wschodniej.
Na starcie ostatniej, ubiegłorocznej edycji Porsche Performance Drive stanęło 14 dziennikarskich ekip z 10 krajów naszego regionu. Czteroosobowe załogi w zmodernizowanych Porsche Cayenne S miały rywalizować na blisko 1600-kilometrowej trasie wiodącej z tureckiego Trabzon, przez Gruzję, do stolicy Azerbejdżanu, Baku. Od wybrzeża Morza Czarnego do brzegu Morza Kaspijskiego.
W skład jednej z załóg weszli: Wojciech Drzewiecki (Samar), Jacek Jurecki (Interia), Roman Popkiewicz („Men’s Health”) oraz piszący te słowa. Porsche Performance Drive nie jest zwykłym testem samochodu, a tym bardziej wyścigiem. Z oczywistych względów organizatorzy nie dopuszczają myśli o rywalizacji na publicznych drogach.
PPD to impreza, w której liczy się orientacja w terenie, precyzja nawigowania i korzystania z mapy, regularność oraz umiejętność ekonomicznej jazdy. Rywalizacja rozpoczęła się jednak jeszcze przed oficjalnym startem. Każda z uczestniczących w imprezie załóg, w tym oczywiście nasza (Team 4 Poland – Porsche Performance Drive), rozpoczęła ją na facebooku i innych mediach społecznościowych. Walka była niezwykle zacięta. Udało się nam ją wygrać, nieznacznie pokonując team z Rumunii.
Przed startem z Trabzonu do pierwszego etapu, podobnie jak do kolejnych, krótki briefing z informacjami o zasadach rywalizacji. Otrzymujemy tablet z mapami oraz współrzędne miejsca, do którego musimy dotrzeć, i kluczyki do naszego samochodu. Wlew zbiornika jest oczywiście zaplombowany.
Ruszamy pachnącym świeżością Cayenne S. Pod maską nowość: sześciocylindrowy widlasty motor o pojemności 3604 ccm, który zastąpił znane z poprzedniej generacji V8. Choć silnik w zmodernizowanym Porsche jest mniejszy, to jednak ma o 20 KM większą moc. Cóż nam jednak po 420 KM i 550 Nm momentu obrotowego, gdy mamy podróżować „o kropelce”. Rywalizujemy przecież także w kategorii „najniższe średnie spalanie”.
Każdy litr benzyny powyżej średniej zwycięzcy etapu to punkty karne na koncie. Jedziemy nadmorską drogą, powoli przyzwyczajając się do nawyków tureckich kierowców, którym klakson zastępuje kierunkowskazy. Na tutejszych drogach trzeba mieć oczy dookoła głowy i prawą nogę w ciągłym pogotowiu. Tuż przed granicą z Gruzją organizatorzy wyznaczyli punkt kontroli czasu. Trzeba na niego wjechać z sekundową dokładnością.
Żeby nie było zbyt łatwo, nie liczy się wjazdu, ale moment, gdy czujne oko sędziego dostrzeże nadjeżdżający samochód. Pokonywanie tutejszych granic to długotrwała procedura sprawdzania wszystkiego co tylko możliwe. Na czas przekroczenia granicy nasza załoga rozrasta się do pięciu osób. Według tutejszych przepisów w samochodzie opuszczającym Turcję musi znajdować się osoba, która nim wjechała do tego kraju.
W Gruzji przekonujemy się, że tureccy kierowcy w porównaniu do tutejszych stanowią wzór praworządności. Gruzińscy interpretują przepisy ruchu drogowego na własny sposób. Linia ciągła to według nich tylko sposób na zaakcentowanie geometrycznego środka jezdni, wyprzedzanie na łukach i przed wniesieniami wydaje się wprost wskazane, a znaki drogowe to tylko zalecenia. Jeśli w ciągu dnia może być to czasami zabawne, to po zmroku staje się niebezpieczne. Dodatkową „atrakcją” są zwierzęta. Konie, krowy czy kozy wydają się pełnoprawnymi uczestnikami ruchu drogowego. Po zmroku docieramy do Batumi.
Kurort nad Morzem Czarnym, rozświetlony jarmarcznymi światełkami, sprawia wrażenie skrzyżowania lunaparku z nieco zubożoną wersją Las Vegas. Kusi neonami i licznymi kasynami. Warto tu odwiedzić delfinarium, nadmorski park i pospacerować po centrum. Kolejnego dnia wyruszamy do Tbilisi. Już po kilkudziesięciu kilometrach szosa traci asfalt.
Przez góry przebijamy się szutrówką, która zdaje się nie mieć końca, a najczęściej spotykanym samochodem jest Ford Transit. Można odnieść wrażenie, że trafiły tu używane modele tej marki chyba z całej Europy. Nawet z tej wyspiarskiej, bo część z nich ma kierownice po prawej stronie. My doceniamy jakość pneumatycznego zawieszenia Cayenne. Świetnie filtruje wszystkie nierówności i łagodzi spotkania ze sporymi kamieniami i zagłębieniami wyżłobionymi przez spływającą z gór wodę.
Nagrodą dla oczu są wspaniałe widoki. Nie zatrzymujemy się jednak na postoje. Goni nas czas, nie możemy spóźnić się na metę. Zużycie paliwa, które w Gruzji kosztuje około 1 euro za litr, oczywiście nieubłaganie rośnie do poziomu 16-17 l/100 km. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed Tbilisi to dobrej jakości droga ekspresowa i świetna okazja do oszczędzania paliwa.
Cayenne z przodem przyklejonym do poprzedzającej nas ciężarówki potrafi – według wskazań komputera – spalić nie więcej niż 7 l/100 km! Etap kończymy ze średnim zużyciem 8,4 l. Nieźle, łapiemy się w czubie stawki. Trzeci dzień to etap z Tbilisi do Stepansminda. Ze stolicy Gruzji wiedzie tu przepiękna szosa noszącą nazwę Gruzińskiej Drogi Wojennej, ze względu na jej militarno-strategiczne znaczenie.
Droga przeszła modernizację i w znacznej części jest pokryta świetnej jakości asfaltem. Długie podjazdy i ostre nawroty pozwalają wykazać się ośmiostopniowemu automatowi, który zmienia przełożenia szybko i gładko. Stepansminda jest idealnym punktem wypadowym na wycieczki trekkingowe w góry.
W niewielkiej miejscowości bez trudu można znaleźć noclegi i przewodników na wyprawy piesze i offroadowe wyjazdy. My również mogliśmy sprawdzić Cayenne na drodze do położonego na szczycie pobliskiej góry kościoła Cminda Sameba. Z podniesionym zawieszeniem bez trudu poradził sobie w terenie. Ostatni etap to trasa do azerbejdżańskiego Baku. Kilkadziesiąt kilometrów szutrów i kilkaset nudnego asfaltu.
Po drodze punkt kontrolny przed granicą, której pokonanie jest jeszcze bardziej czasochłonne niż przejścia turecko-gruzińskiego. Na trasie do Baku zaprzepaściliśmy szansę na dobrą lokatę. Chcąc zaoszczędzić czas, wybraliśmy szutrowy skrót, który okazał się drogą bez przejazdu. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymał nas most zdemontowany na czas remontu. Stracone tu minuty musieliśmy odrabiać, zwiększając prędkość. O oszczędzaniu paliwa trzeba było zapomnieć... Niestety nie udało nam się zająć punktowanego miejsca, a tym bardziej wygrać, o czym każdy marzył. Pozostały jednak niezapomniane wrażenia i postanowienie, że kiedyś trzeba będzie tu wrócić.